Chyba już wspominałyśmy, ze najbardziej lubimy pedałować po bezdrożach. Jednak żeby tam się znaleźć, trzeba wyjechać z miasta. A z tym juz gorzej. Tym razem wyjazd z miasta trwał jeszcze dłużej niż zawsze….
Chengdu to wielka aglomeracja, która wbrew wcześniejszemu naszemu przekonaniu, ze będzie tam panował chiński chaos- urzekła nas spokojem. Ale nie o tym będzie mowa. Po spotkaniu z pandami zaliczyłyśmy to co zawsze: spanie, sprzątanie, pranie, zwiedzanie. Gotowe do przemierzania kolejnych kilometrów wyjechałyśmy z miasta wzdłuż jednej długiej i głównej ulicy. Na pożegnanie pomachał nam wielki Mao i ruszyłyśmy w drogę. Ale ze droga się nie kończyła a my się chyba trochę zgubiłyśmy to wylądowałyśmy na rogatkach miasta w przemiłej restauracji. Oderwani od madzonga gospodarze zdziwili się na nasz widok ale od razu zaproponowali obiad.”Ryz?”- hmmmm- kucharz pomyślał, schował się do kuchni i po chwili wybiegł z żywym królikiem
i pytająco spojrzał w nasza stronę. Ania krzyknęła, Gosia zbladła, ja tylko udawałam, ze nie widzę tego. Rodzina się uśmiała i zjadłyśmy tego wieczoru warzywa 🙂 jak się później okazało, następnego wieczoru kolacja była nieco inna…
Bladym świtem następnego dnia, czyli około 10 znalazłyśmy właściwą drogę i w końcu już miałyśmy wyjechać w stronę następnej prowincji. Udało nam się dojechać do następnego miasteczka tuz pod Chengdu. Musiałyśmy zajechać do tamtejszego sklepu rowerowego i tak sie złożyło, ze zostałyśmy tam nieco dłużej. Przywitał nas szeroko uśmiechnięty chłopak oderwany właśnie od grupy znajomych- także grających w ta uwielbiana tutaj grę- i stwierdził- „musicie zostać!”. Pomógł mu w tym tłumacz chińsko-angielski, który został także naszym przyjacielem na następne 24 godziny. Okazało się, ze do sklepu zagląda cala jego paczka rowerowa- znajomych w różnym wieku, otwartych i szalonych. Pierwszy raz miałyśmy możliwość, żeby chociaż trochę przenieść się na druga stronę do chińskiego świata i dowiedzieć się, co myślą nasi rówieśnicy a nie tylko domyślać się, co mogą myśleć. Tak wiec zostałyśmy….
Spędziłyśmy wieczór z tabletem w roli tłumacza porównując to co u nich i co u nas. W Chinach postrzegani jesteśmy jako kraj rozwinięty. A co u nich? Przekonałyśmy się, ze u nich po części to samo, co u nas. Zwykle problemy zwykłego świata: ” Ciężko u nas jest znaleźć prace”… no u nas tez. „Młodzi ludzie nie przywiązują do niczego wagi…. globalizacja… kryzys”. Z drugiej strony ktoś u nich gdzieś tam wyjechał, oglądają takie i takie filmy, słuchają ciekawej muzyki. A jaki wy macie stereotyp o Chinach? Jeśli my miałyśmy jakiekolwiek, to pozbyłyśmy się ich. Oczywiście Chiny to nie kraina wolnosci i demokracji, o czym mówili nam tego wieczoru także: dziwne prawa, które odbierają im domy po 70 latach, kary za drugie dziecko i mnóstwo innych przykładów. Byłyśmy zdziwione, ze świadomi młodzi mogą głośno rozmawiać na takie tematy.
Co nas jeszcze tego dnia zdziwiło, to kiedy „Specjalny”- właściciel sklepu rowerowego, nie pytajcie o chińskie imię 🙂 cały czas zapamiętujemy ludzi po znaczeniach ich imion lub po naszych skojarzeniach- postanowił nam pokazać kuchnie syczuańską. Na stole pojawiły sie tutejsze przysmaki: wędzone kurze łapki, głowy kaczek, królika (!!!), szyjki kurze, pokrojona wątróbka…. Dobrze, ze było ciemno i nie widziałyśmy tego, co jemy…
Teraz już naprawdę jedziemy do Kunming!