Prawie jak w Zakopanem

Po 3 miesiącach pedałowania przyszedł czas na rozruszanie dawno nie ruszanych partii mięśni, a odpowiedzialnych za chodzenie. No bo poruszanie się bez roweru w linii prostej na długości 10 m ciężko nazwać chodzeniem:P

Emei Mountain stanęła przed nami wyzwaniem. To góra, na której znajdują się na długości 43 km licznie porozrzucane świątynie buddyjskie. Mt. Emei jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO, wiec grzechem było by tego nie zobaczyć. Zostawiłyśmy więc rowery w położonym u podnóża miasteczku Emei i z poziomu 500 m n.p.m. zaczęłyśmy się wspinać na 3077 m. n.p.m. Oczywiście odpowiednio przygotowałyśmy się do 2 dniowej (w rezultacie 2 i pół – dniowej) wycieczki zgodnie z zaleceniami jedynego słusznego przewodnika po Chinach oraz dobrych radach kumpli Chińczyków, czyli „będzie zimno, należy zabrać ze sobą dużo ciepłych ubrań”. Także po uprzednim przepatrzeniu naszej garderoby, zabrałyśmy w nasze skromne plecaki po polarze i kurtce kosztem jedzenia (chyba pierwszy raz NIE zabrałyśmy wałówki ze sobą:P). Tak przygotowane ruszyłyśmy w góry, uwaga, po schodach. Przez 2 dni wchodziłyśmy po nich niczym kozice górskie z plecakami na grzbiecie od świątyni do świątyni. Przy czym wyglądałyśmy jakbyśmy przed chwila wyszły spod prysznica w ubraniach, bo zamiast obiecanego chłodu, było parno i gorąco. Nawet wygląd na „zmokłą kurę” nie przeszkodził Chińczykom robić sobie z nami zdjęć (chyba po buddzie byłyśmy tam drugą atrakcją sezonu).

Pokonanie tej trasy o własnych siłach (można też autobusem, ale to kosztuje, w lektyce, ale to kosztuje, wagonikami, ale to kosztuje…:P) pomaga pielgrzymowi w osiągnięciu stanu Nirwany. I nawet lejący się strumieniami z nas pot nie przeszkadzał nam w zbliżeniu się do Oczyszczenia ducha, gdy z mało uczęszczanej ścieżki wpadłyśmy na trasę przypominającą chińskie Krupówki… nagle zagęszczenie chińskich turystów wzmogło się o jakiś miliard, a nas aż ręce świerzbiły żeby kija bambusowego użyć w celu uciszenia bezstresowo wychowanych jedynaków…

Kije bambusowe potrzebne były na małpy, które sobie dziko żyją w owych górach. Początkowo były dla nas egzotyką, dopóki jeden małpiszon nie wskoczył na Ogórka i nie zabrał jej butelki z herbatą, a kolejne dwa na Rudą próbując zdjąć z niej plecak. Generalnie małpy okupujące ścieżki „taksowały” plecaki turystów i jak tylko zobaczyły ze komuś wystaje jakiś smakołyk to hyc myc i przysmak już w małpiej ręce:) Turyści sami sobie winni, bo mimo licznych znaków żeby „nie dokarmiać, bo szkodzi” to latają z bananami i brzoskwiniami po parku szukając małpy. Nawet kije bambusowe nie odstraszały ich (choć może to tylko kolejny sposób na zarobek przez Chińczyków).

Tak wiec szybko opuściłyśmy Krupówki i dalej w górę po schodach. Dodać należy jeszcze, że Chinki schody w górach pokonują w jedwabnych sukienkach, koronkowych kapelusikach i na wysokim obcasie – jak one to robią, do tej pory nie wiemy. Chociaż na samej gorze punkt medyczny był…

Gdy już dotarłyśmy do „Golden Summit” by przenocować u mnichów, a rano wstać na wschód słońca, zgodnie z zaleceniem przewodnika, okazało się, że noclegu nie ma i musimy zejść trochę niżej, a przed 5 wstać by znowu wejść na sam szczyt. O 4.30 rano z tłumem Chińczyków pokonałyśmy po raz kolejny tysiące schodów i grzecznie czekałyśmy na „zapierający dech w piersiach” wschód słońca. I czekałybyśmy niechybnie jeszcze kolejne 24 godziny, bo niestety ale mgła uniemożliwiła obejrzenie wschodu słońca, gdyby nie to że w brzuchach nam burczało i trzeba było wrócić do miasteczka na kolejną porcję ryżu i do naszych ukochanych rowerów, które przez te 3 dni porosły nawet pajęczyną 🙂

A teraz już naprawdę prosto do Kunming.

DSC02061 DSC02099 DSC02120 DSC02189

Reklama

Kaczka po syczuańsku

Chyba już wspominałyśmy, ze najbardziej lubimy pedałować po bezdrożach. Jednak żeby tam się znaleźć, trzeba wyjechać z miasta. A z tym juz gorzej. Tym razem wyjazd z miasta trwał jeszcze dłużej niż zawsze….

Chengdu to wielka aglomeracja, która wbrew wcześniejszemu naszemu przekonaniu, ze będzie tam panował chiński chaos- urzekła nas spokojem. Ale nie o tym będzie mowa. Po spotkaniu z pandami zaliczyłyśmy to co zawsze: spanie, sprzątanie, pranie, zwiedzanie. Gotowe do przemierzania kolejnych kilometrów wyjechałyśmy z miasta wzdłuż jednej długiej i głównej ulicy. Na pożegnanie pomachał nam wielki Mao i ruszyłyśmy w drogę. Ale ze droga się nie kończyła a my się chyba trochę zgubiłyśmy to wylądowałyśmy na rogatkach miasta w przemiłej restauracji. Oderwani od madzonga gospodarze zdziwili się na nasz widok ale od razu zaproponowali obiad.”Ryz?”- hmmmm- kucharz pomyślał, schował się do kuchni i po chwili wybiegł z żywym królikiem

i pytająco spojrzał w nasza stronę. Ania krzyknęła, Gosia zbladła, ja tylko udawałam, ze nie widzę tego. Rodzina się uśmiała i zjadłyśmy  tego wieczoru warzywa 🙂 jak się później okazało, następnego wieczoru kolacja była nieco inna…

Bladym świtem następnego dnia, czyli około 10 znalazłyśmy właściwą drogę i w końcu już miałyśmy wyjechać w stronę następnej prowincji. Udało nam się dojechać do następnego miasteczka tuz pod Chengdu. Musiałyśmy zajechać do tamtejszego sklepu rowerowego i tak sie złożyło, ze zostałyśmy tam nieco dłużej. Przywitał nas szeroko uśmiechnięty chłopak oderwany właśnie od grupy znajomych- także grających w ta uwielbiana tutaj grę- i stwierdził- „musicie zostać!”. Pomógł mu w tym tłumacz chińsko-angielski, który został także naszym przyjacielem na następne 24 godziny. Okazało się, ze do sklepu zagląda cala jego paczka rowerowa- znajomych w różnym wieku, otwartych i szalonych. Pierwszy raz miałyśmy możliwość, żeby chociaż trochę przenieść się na druga stronę do chińskiego świata i dowiedzieć się, co myślą nasi rówieśnicy a nie tylko domyślać się, co mogą myśleć. Tak wiec zostałyśmy….

Spędziłyśmy wieczór z tabletem w roli tłumacza porównując to co u nich i co u nas. W Chinach postrzegani jesteśmy jako kraj rozwinięty. A co u nich? Przekonałyśmy się, ze u nich po części to samo, co u nas. Zwykle problemy zwykłego świata: ” Ciężko u nas jest znaleźć prace”… no u nas tez. „Młodzi ludzie nie przywiązują do niczego wagi…. globalizacja… kryzys”. Z drugiej strony ktoś u nich gdzieś tam wyjechał, oglądają takie i takie filmy, słuchają ciekawej muzyki. A jaki wy macie stereotyp o Chinach? Jeśli my miałyśmy jakiekolwiek, to pozbyłyśmy się ich. Oczywiście Chiny to nie kraina wolnosci i demokracji, o czym mówili nam tego wieczoru także: dziwne prawa, które odbierają im domy po 70 latach, kary za drugie dziecko i mnóstwo innych przykładów. Byłyśmy zdziwione, ze świadomi młodzi mogą głośno rozmawiać na takie tematy.

Co nas jeszcze tego dnia zdziwiło, to kiedy „Specjalny”- właściciel sklepu rowerowego, nie pytajcie o chińskie imię 🙂 cały czas zapamiętujemy ludzi po znaczeniach ich imion lub po naszych skojarzeniach- postanowił nam pokazać kuchnie syczuańską. Na stole pojawiły sie tutejsze przysmaki: wędzone kurze łapki, głowy kaczek, królika (!!!), szyjki kurze, pokrojona wątróbka…. Dobrze, ze było ciemno i nie widziałyśmy tego, co jemy…

Teraz już naprawdę jedziemy do Kunming!

DSC02002

DSC_2533

Allach i smoki, część druga

Skoro już przeżyłyśmy śniegi w czerwcu, burze piaskowe na pustyni, wypadki na drogach to jedyne, czego jeszcze się bałyśmy to braku pogody, czyli deszczu. Tak wiec jak tylko wyjechałyśmy z miasta zaczęło padać. „Przelotne” pomyślałyśmy wspinając się do pierwszego tunelu, potem na następną górę, do następnego miasta, taplając się w błocie. I tak przez 4 dni. Sami Chińczycy się nam dziwili, ze jeździmy w taka pogodę. Nam tylko od rana ciężko było się zebrać do drogi, gdy mżyło, padało, siąpiło. Potem było już wszystko jedno. Przejeżdżając przez kolejne przełęcze, nie tylko krajobrazy, ale tez sami ludzie zmieniali się jak w kalejdoskopie. Zauważyłyśmy, ze Allach mieszka wśród ludzi, w wioskach ma swoje meczety. Tam mieszkają też muzułmanie. Smoki natomiast w górach, we mgle. W oddali mogłyśmy zauważyć na wzgórzach stupy buddyjskie. Teraz jednak postanowiły zaprzyjaźnić się z nami, bo mgła razem z deszczem zeszła do ludzi, do Tybetańczyków. Gdy w końcu wyszło słońce, stwierdziłyśmy, ze Gansu jest naprawdę ładne. Słońce wychodziło na szczęście przez następne 5 dni, wiec pedałowałyśmy pod górkę trochę zdziwione, ze nie ma zjazdów. A jak wiadomo, zjazdy są zawsze najlepsze! Nagroda było wjechanie 9-go dnia na chińska przełęcz na wysokości 3840 m.n.p.m. A może nam się tylko wydawało, albo chiński tłumacz się pomylił- nieważne! My byłyśmy zadowolone.

Trzeba przyznać, ze podczas naszej podroży w Chinach tłumacz często się mylił, albo może nie tyle mylił ile dosłownie tłumaczył :). Chińczycy zaczynają mówić po angielsku i w wielu turystycznych miasteczkach nazwy sklepów są także po angielsku. To samo dotyczy ważniejszych informacji na dworach, miejscach publicznych, restauracjach. I chwała im za to, bo biały człowiek by zginał w tym zgiełku w mig. Muszą tylko podszkolić swój Chinglish na bardziej English, żeby np. łaźnia miejska, w której brałyśmy kąpiel nie była „lesbian shower”, bo mężczyźni raczej do niej nie pójdą.

My także miałyśmy możliwość dokształcenia się chociażby w kwestiach kulinarnych. Przyjeżdżając przez Gansu powoli żegnałyśmy się z muzułmanami, którzy tak chętnie nas gościli i których polubiłyśmy z całego serca. Zamiast nich pojawili sie na naszej drodze Tybetańczycy. Kobiety w długich spódnicach, przepasane czerwonymi szarfami, w wiktoriańskich kapeluszach. Mężczyźni w długich płaszczach. Wszyscy z przepiękną biżuterią. Poczułyśmy się jak w bajce, innym świecie. Gdy wjechałyśmy do Syczuanu, czekały nas bagna. Bezludne bagna- tak przynajmniej wynikało z mapy. Okazało się, ze żyje tam cale mnóstwo pasterzy tybetańskich. Miałyśmy okazje spać w ich jurtach i wypić parę kubków mlecznej herbaty z masłem (tak, właśnie tej) i spróbować „dzamby” (tak usłyszałyśmy, jeśli ktoś zna poprawna nazwę- uprasza się go o komentarz). Często siedzieliśmy naprzeciw siebie, spoglądając na siebie ukradkiem, obserwując każdy ruch- nie wiedząc do końca, kto jest dla kogo bardziej egzotyczny: my- Europejki na rowerach czy Oni- Tybetańczycy dla nas. Bariera w komunikacji nie pozwala zaspokoić naszej ciekawości na temat ich życia, ale samo spędzanie z nimi czasu wystarczyło. Wystarczyło na pobyt w Chengdu, ale mamy nadzieje, ze w drodze do Kunming jeszcze ich spotkamy.

I jeszcze tylko na koniec krotka informacja, co to jest ta tybetańska „zamba”. Ano my za pierwszym razem tez nie wiedziałyśmy. Pewnego wieczory, w jednej z wiosek urocza rodzina przyniosła nam: proszek w garnku- chyba maka, wrzątek, masło, i coś granulowanego. Wypiłyśmy wrzątek z masłem cierpiąc przy tym okrutnie. Ale odmówić nie można było, bo nie wypada. Po odniesieniu naczyń zauważyłyśmy, ze rodzina cichutko podśmiechuje się z nas. Hmmm…parę dni później, już u innej rodziny, zobaczyłyśmy jak się je naprawdę taka zambe: trzeba uformować odpowiednia kulkę ze składników, która przypomina kształtem chlebek wielkości pieści i pewnie smakuje już o wiele lepiej, ale my już nie odważyłyśmy się tego spróbować. Smacznego!

 CSC_4008-2CSC_4001-1

Tam gdzie Allach i smoki żyją razem

Co robiłyśmy przez ostatnie dwa tygodnie? Ni z gruszki, ni z pietruszki przejechałyśmy 1000 km rowerami, wjechałyśmy na wysokość 3840 m. n.p.m (same się zdziwiłyśmy, gdy zobaczyłyśmy znak informacyjny na drodze), mokłyśmy w deszczu, spałyśmy u tybetańskich pasterzy, dotarłyśmy do Chengdu.

Ale od początku…
Plan był taki żeby z Hotan dostać się do Lanzhou w prowincji Gansu przez Golmud. W linii prostej to ok. 2500 km przez pustynie. Gosi kolano wróciło do naturalnego kształtu, wiec postanowiłyśmy przyspieszyć jej rehabilitacje i w miarę możliwości jeździć, a resztę pokonywać na stopa. Po kilku dniach umęczone dojechałyśmy do Minfenge i tam poddałyśmy się. Powodów było kilka: nieznośny upal (w końcu to pustynia), nieznośne powietrze na przemian pustynne i suche, w miastach zanieczyszczone przez tamtejsze fabryki, w oazach wilgotne i duszne, nieznośne komary i w końcu tak samo uciążliwe prawo chińskie.

Niestety, okazało się, ze pomimo szczerych chęci chińskich kierowców, nie mogą nas zabierać. Liczba pasażerów nie może być inna niż wpisana w dokumentach a liczne posty kontrolne na drogach skwapliwie sprawdzały, czy stan się zgadza. Tylko Ujgurzy jak zwykle dodawali nam otuchy swoimi uśmiechami, pozdrowieniami, arbuzami i wodą. I jeszcze tylko odwiedziłyśmy zakład produkcji dywanów i zmęczone tym wszystkim, w nocy, na jednym z policyjnych postów złapałyśmy autobus do stolicy prowincji – Urumczi.

Plany się zmieniły. Nie chciałyśmy zostawać w mieście, więc po szybkiej burzy mózgów.
Postanowiłyśmy, że tym razem bez komplikowania życia po prostu pojedziemy pociągiem do Lanzhou. Trzeba było tylko kupić bilety i wsiąść do pociągu. No dobrze. Znalazłyśmy dworzec, dostałyśmy się do środka, ustawiłyśmy w kolejce i po pół godzinie dostałyśmy do okienka.
Praktyka naszych ostatnich dni pokazała, ze rysując obrazki i gestykulując dostaniemy to, co chcemy albo to co prawie byśmy chciały dostać. Po kilku minutach naszej gimnastyki ciała Pani grzecznie odpowiedziała nam po angielsku, ze dworzec jest dalej a my zmieszane szybko wyszłyśmy. Chińczycy zaczynają mówić po angielsku- i to coraz częściej- efekt rozwoju gospodarczego. Ale do tego jeszcze wrócimy. W każdym razie skruszone przeniosłyśmy się do innego budynku i znowu odstałyśmy swoje w kolejce po bilet. Po następnej godzinie okazało się, ze stałyśmy w okienku do nadawania paczek! W końcu ktoś wytłumaczył nam gdzie dokładnie kupuje się bilety i już tylko po następnej godzinie i kilku dobrych herbatach nabyłyśmy bilet na 24-godzinna podróż do Lanzhou. Upewnione, że możemy zabrać ze sobą rowery przeniosłyśmy się na peron. I wszystko miało dobrze się skończyć, gdy pociąg przyjechał na peron, gdy nagle w ostatniej chwili okazało się ze nie możemy zabrać rowerów!No tego już za wiele. Nauczyłyśmy się jednak komunikować z chińska nacja nie tylko mowa ciała ale także uporem. Wiec stałyśmy i uparcie powtarzałyśmy, ze musimy jechać właśnie tym pociągiem i nasz dobytek tez. Jak zawsze powstało zamieszanie a ze pociąg musiał ruszyć o danej godzinie, w końcu także uparta- Pani prowadnik- za nasza i paru innych osób prośba wpuściła nas do pociągu. Uff! Pojechałyśmy do Lanzhou.

Potem krotki odpoczynek, szybka przesiadka już na nasze rowery i wyjazd na drogę nr 213 w kierunku Chengdu…

I następne 1000 km pedałowania…

CSC_4057_1 DSC_3539-1 CSC_4056-1