U Pana Boga za piecem

Ciemno, szaroburo i ponuro. Siedzę przeziębiona w zimnym mieszkaniu. Znowu poszło ogrzewanie. Umówiłam się ze znajomą na spotkanie w przyszłym miesiącu- nikt tu nie ma na nic czasu. Głupia jestem! Przecież ja też nie mam czasu na nic. Nawet tęczę spalili. Polacy nie lubią się uśmiechać. Bez sensu ….

Wracam myślami do Tajlandii. Nie- nie tej z plażami- tam nie dotarłyśmy.  Do tej takiej zwyczajnej- dla nas i tak orientalnej. Zaraz za granicą laotańską (powszechnie znany most przyjaźni laotańsko-tajskiej niczym nas nie zaskoczył) oczywiście zrobiłyśmy sobie przerwę na obiad. Zrobiła się z niego kolacja i ciemno. No i pytanie: „Gdzie śpimy?” oderwałyśmy się od naszego ulubionego mleka sojowego i tylko wzruszyłyśmy ramionami: „no jak to gdzie… tutaj!”.  I jakie było nasze zaskoczenie, gdy uśmiechnięte tajskie twarzy pokręciły przecząco głowami. Nie możemy. Dlaczego? Niby niebezpiecznie. Pokazują na drugą stronę – tam mamy iść. Tam jest bezpiecznie. Zwijamy manatki i kierujemy się tam, gdzie pokazują uśmiechy- to nasz pierwszy dzień w tym kraju i wychodzi na to, że musimy się znowu nauczyć jak sobie radzić. Po ciemku dojeżdżamy do parku pod wskazane miejsce i okazuje się, że zaprowadzono nas do klasztoru. Spoko- tego jeszcze nie przerabiałyśmy 🙂 Znowu nam się udało. Ten nocleg zapewnił nam słoneczny mnich, mówiący świetnie po angielsku i tryskający energią. Czym nas do siebie przekonał? Sojowym mlekiem czekoladowym 🙂

Obrazek

Tajlandia niczym nie różni się od Europy- w dużym mieście jest tu wszystko, czego tylko potrzebujesz. Ludzie tutaj też są zabiegani, w między czasie załatwiają miliony spraw, wieczorami żyją szybko.  Pałeczki do ryżu zostały w Laosie. Razem z Azją. Czas zatrzymał się tutaj tylko w klasztorach. Możesz przyjść i zatrzymać zegarek w tym miejscu, jeśli tego potrzebujesz. My dojeżdżałyśmy do tych miejsc zawsze przez przypadek, w nocy ktoś nas przyprowadzał albo same widząc stupy buddyjskie, kierowałyśmy się w tamtą stronę. Nigdy nas nie wyrzucono (chyba, że akurat klasztor był zamknięty- wtedy kierowano nas do innej instytucji- na policję). Gdzieś pomiędzy medytującymi pomarańczowymi mnichami unoszącymi się trochę ponad ziemią a w gorące noce śpiących w moskitierach przed posągami Buddy rozbijałyśmy cichutko namiot i miałyśmy czas dla siebie. I nawet gongi poranne o 4 rano nam nie przeszkadzały. Czułyśmy się jak u Pana Boga za piecem. Tylko trochę innego…

Obrazek

Śniadania zawsze przynosili ludzie z okolicy. Mnisi jedzą to, co dostaną. Najpierw wychodzą do ludzi a później ludzie przychodzą do nich. Do wspólnej modlitwy i śniadania my też byłyśmy zapraszane. „Nie jesteście Buddystkami? Nie szkodzi. Chcecie zostać dłużej? Możecie”. Zawsze żałowałyśmy, że czas nas gonił. Na ich twarzach, oprócz tatuaży, zawsze wypisany był spokój i uśmiech. Jakaś mniszka, która skończyła studia w Stanach też odnalazła tu spokój.  Ciastko przy śniadaniu podał nam uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku. Prawnik u szczytu kariery. Co tam robił? Przyjechał pomedytować i zatrzymać się na chwilę i został już któryś miesiąc. Obok siedziała starsza Pani z obciętymi włosami. Pewnie mniszka- pomyślałam i dostałam szybką odpowiedź: „A to moja mama. Przyjechała mnie odwiedzić. Chyba też tu zostanie”. I jeszcze wybiegł za nami później z jakimiś napojami energetycznymi, gdy już miałyśmy odjeżdżać. Najgorszy smak na świecie ale i tak wypiłyśmy. Jak miałyśmy mu wytłumaczyć, że nie mamy ochoty na nie? Pewnie by zrozumiał, ale nie o to chodziło.

Często byłyśmy po drodze goszczone przez ludzi, którzy dawali nam swoje jedzenie i miejsce do spania. Nie zawsze był to 5-gwiazdkowy hotel i wykwintne jedzenie. Nie zawsze wegetariańskie. Bo to przecież zwyczajni ludzie, często oddawali nam wszystko, co mieli. Oczywiście mogłyśmy powiedzieć, że nie chcemy albo wymyśleć powód, dla którego grzecznie i ładnie odmówimy, tak, żeby nie urazić gospodarzy. I ktoś pewnie się odezwie: ale przecież nie trzeba iść na takie kompromisy? Przecież to Twój sposób życia i jeśli ktoś chce to zrozumie. No właśnie- ale może tak trochę dystansu do siebie i swojego ego?  W podróży można wybrać, czy chce się zrozumieć otaczający świat, czy to otaczający świat ma Ciebie zrozumieć. Można stanąć na głowie i przekonać do siebie wszystkich albo po prostu usiąść na chwilę i poczekać, czym świat Cie przekona do siebie. I tak przestałam być wegetarianką po 8 latach bez mięsa. Nie żałuję- bo Ci ludzie byli prawdziwi. I czasami dla nich warto iść na kompromisy. Nie tylko zresztą w Tajlandii, ale w całej Azji.

I jeszcze tylko kilka mądrych słów od lamy z okolicznego klasztoru: żeby mieć zawsze przytomny umysł. Niesamowite,  bo myślałyśmy, że Pomarańcze (czyli mnisi) żyją w swoim kosmosie a oni tylko z dystansem obserwują świat.

Obrazek

Jeśli chodzi o tajskie uśmiechy to trzeba przyznać, że nasza polska natura podeszła na początku do tego, co najmniej podejrzliwie. O co im chodzi z tym uśmiechem? Jak można się uśmiechać mówiąc, że czegoś nie ma albo czegoś nie można zrobić? Po tygodniu krew nas zalewała od tych uśmiechów- natury polskiej nie oszukasz. Mimo wszystko z tego kraju zapamiętam właśnie pomarańczowy kolor i szeroki uśmiech.

No dobra, wyszło słońce. Odezwał się inny znajomy i przesłał trochę pozytywnej energii. I dzisiejsza wiadomość, że ktoś nas lubi: http://www.peron4.pl/konkurs-stalocykliczny-rozwiazanie-czwarte-podwojne/

To będzie miły wtorek.  Polska nie jest wcale zła. Zapraszam do uśmiechania się 🙂

Obrazek

Reklama

Chodźmy w deszcz czyli krótka opowieść o Laosie

Pada. Pada. Siąpi. Mży. Leje. Znowu pada. To może przerwa na banany i mleko sojowe? O, przestało padać, to jedziemy dalej. Znowu pada. Tak w skrócie wyglądała nasza podróż przez Laos. Ciekawe, ile określeń deszczu istnieje w języku laotańskim.

zalało nam aparat, zdjęć nie będzie!

zalało nam aparat, zdjęć nie będzie!

Jesteśmy permanentnie mokre, rowery też. Rzeczy, które nieopatrznie wyprałyśmy w Chinach, od kilku dni nie mogą wyschnąć i z naszych sakw wydobywa się smrodek stęchlizny. Pada. Leje. Kap, kap, kap. Z początku nic nie zapowiadało nieszczęścia. Granicę przeszłyśmy sprawnie, cały dzień zjeżdżałyśmy z górki, zza chmur nieśmiało błyskało słońce, mijałyśmy domki ze słomy, ludzie nam przyjaźnie machali, nikt na nas nie trąbił, choć na zakrętach były znaki z nakazem trąbienia – po Chinach, które wydawały się nie mieć końca, wskoczyłyśmy do innego świata i Laos wydawał się łagodnym rajem. Jednak już kolejnego dnia, wraz z pierwszymi kroplami deszczu, raj się skończył. Padało, padało, padało. Asfalt zamienił się w błotko, po pełnych kulinarnych radości Chinach nasza baza żywieniowa skurczyła się do wspomnianych bananów i mleka sojowego, co gorsza, odkryłyśmy, że w czasie podróży nasza odporność na alkohol obniżyła się tak drastycznie, że jedno beer lao wypite na spółkę sprawiło, że ze smakiem pałaszowałyśmy słoninę, myśląc, że to chrupki kukurydziane. Beer lao jest trunkiem narodowym, pewnie też ono pomaga Laotańczykom w osiągnięciu stanu leniwego slow motion. Nam jednak ich relaks nie chciał się udzielić – do odlotu miałyśmy coraz mniej dni. Kap, kap, kap. Polka mokra to Polka zła.

laos2Do tego było nam głupio, że Laotańczycy takie czyściochy, nie przegapią żadnej okazji okazji do wzięcia prysznica – czy to w rzece, czy w przydrożnym kraniku, wszędzie widać pluskających się ludzi. My zaś przypominałyśmy bagienne stwory z kamuflażem z błota. Kap, kap, kap. Mała przerwa na Luang Prabang, żeby się trochę wysuszyć. Europejczycy, którzy nieopatrznie przyjechali tu poza sezonem, snują w zielonych oparach opowieści o tym, jak oddają światu otrzymane dobro. Kap, kap, kap.

Żeby nie było, że tylko grymasimy. Laos jest fajny. Ludzie są uśmiechnięci, pomagają. Świątynie ładne. Dżungla jak z księgi dżungli. Dobrzy milicjanci, którzy przenocują na komendzie ludzi w potrzebie. Tylko nam to wszystko trochę deszcz zasłaniał. Wrócimy tu kiedyś, ale po porze deszczowej. Kap, kap, kap.

no dobra, jakieś się znajdą :)

no dobra, jakieś się znajdą 🙂DSC_4738

i laotański kot świątynny

i laotański kot świątynny

Kobieta na rowerze od kuchni

Na początku zaznaczę, że będzie to wpis o sprawach kobiecych na rowerze. Będzie o modzie, o urodzie i oczywiście nie może zabraknąć słów kilka o zdrowym odżywianiu 🙂

Za wybór tematyki męską część z góry przepraszamy, ale zarówno nasze kumpele z Polski jak i spotkane po drodze w Azji kobiety zapytują jak to sobie radzimy, że ciągle jesteśmy naturalnie piękne niczym Świtezianka o poranku.

O naszej bezdyskusyjnej świeżości decyduje kąpiel (albo jej brak). Z użyciem mydła, szamponu, bieżącej wody w miejscu zwanym łazienką – rarytas. Najczęściej (albo w sumie to jedynie) w dużych miastach gdzie w hostelach, czyli średnio raz na tydzień (czasami więcej, ale ciii:P). A co w międzyczasie? Ano, sprytne i wygimnastykowane z nas kobietki, więc nie ma dla nas problemu by wymyć się przy użyciu butelki z woda. Tylko wtedy rezygnujmy z użycia peelingu gruboziarnistego, maseczki na włosy, balsamu do ciała czy kremu do stop. Wszystkie w/w kosmetyki zastępujemy niezawodnym mydłem, które w zależności od potrzeby może tez służyć jako proszek do prania (jeśli zdecydujemy się już na trud i upranie naszych rzeczy ręcznie, bo akurat hostel, w którym śpimy, jak na złość nie dysponuje pralką. Wtedy pranie zajmuje nam cały dzień, a wyrzynanie ubrań sprawia, że jesteśmy bardziej zmęczone niż po podjazdach w Pamirze). No właśnie, w Pamirze żeby się umyć wystarczyło znaleźć górski potok, zacisnąć zęby (oj zimna woda tam była) i szuru buru brudu nie widać (bo to ze go nie ma to w to już nie wierzę). Raz tez w celu uświęcenia naszych zmęczonych ciał poszłyśmy się odmoczyć w gorących źródłach w Bibi Fatimie. Wszak my nie marnujemy żadnej okazji zażycia kąpieli 🙂

Szczególny nacisk kładziemy na pielęgnację naszych twarzy. Mamy świadomość, że po powrocie noszenie chusty by zakryć spaloną słońcem twarz może być źle odebrane przez nasze społeczeństwo, więc stosujemy kremy z bardzo wysokim filtrem, przywiezione jeszcze z Polski. Bo niestety ale obawiamy się zakupu chińskiego kremu przeciwsłonecznego, gdyż one wybielają. Każda Chinka chce mieć porcelanowy odcień skóry i stosują na potęgę różne specyfiki wybielające. My wolimy jednak trend europejski i być opalanym niż wybielonym jak ś.p. Michael Jackson.

Włosy – czasami zwykle mycie i wyszczotkowanie nie wystarcza, by ukryć odrosty. Nie znając dokładnego terminu przyjazdu do Chengdu Agata nie mogła się umówić na koloryzację do fryzjera więc razem z Anią przez godzinę pomagałyśmy wybrać odpowiedni odcień brązu dla Ogórka stojąc przed półką z chińskimi farbami. Po kolejnej godzinie spędzonej na farbowaniu w hostelowej łazience wyszło modne w poprzednim sezonie ombre. Tylko zamiast koloru brązowego jaki miała pani z pudełka wyszedł miedziany…. o my durne! przecież Chinki maja czarne włosy więc aby otrzymać brązowy kolor muszą je rozjaśnić. I tak Ogórek stal się rudzielcem:)

MUST HAVE!

Jak każda kobieta uwielbiamy modę i zakupy:) I tylko ograniczone miejsce w sakwach sprawia, że nie nabywamy kolejnej pary koszulki na poprawę humoru, bo wczoraj np. poszła dętka. Poza tym mamy nasze ukochane (wtf?:P) outfity rowerowe, w których każda kobieta czuje się… no właśnie. Spodnie z pielucha (zwaną też wkładką, czy po prostu „dupą”). Przede wszystkim liczy się komfort jazdy:) mamy takie same w wersji długiej. Odcień – czarny (w sumie to te spodenki to taka nasza”mala czarna” do wszystkiego i na każdą okazję :P). do tego koszulki z oddychającego i szybkoschnącego materiału (na podjeździe jest mokra, na zjeździe robi się już sucha). Wszystkie takie same, więc po praniu tylko po ilości plam, które zostały na zawsze odróżniamy która jest czyja. No i hit sezonu lato w Azji 2013 na rowerze – nakrycie głowy – czyli niezawodny buff na każdą okazję. Jego wielofunkcyjność sprawia, że nie schodzi z głowy (albo po prostu się już nie odkleja :P). Może być czapką, przepaską, gumką do włosów albo po prostu być na głowie:)

W naszej mobilnej szafie mamy jeszcze „normalne” ubrania. Np. dres, który wieczorem jest pidżamą, a w mieście wyjściowym „ciuchem”.

Przy doborze ubrań przed takim wyjazdem przede wszystkim należy położyć nacisk na funkcjonalność. Więc jeśli jakaś część garderoby przestanie być „fashion” (czyt. nie da się zszyć), to przechodzi recykling i staje się szmatą do czyszczenia łańcucha.

Kobieta na rowerze trzyma się też diety. Pamiętając o zasadach piramidy żywieniowej, smakujemy ciastka popijając je zdrowym napojem mlecznym o smaku orzechowym albo kiwi (na etykiecie żadnego „E” nie widzimy wiec chyba naturalne) po uprzednim zjedzeniu trzech obiadów (nie nasza wina że Chińczycy jedzą na śniadanie ciepłą zupę z makaronem. Przecież nie będziemy tłumaczyć, że chcemy musli z naturalnym odtłuszczonym jogurtem, bo to jest zdrowe).

Po przejechaniu 5000 km zauważyłyśmy, że pojawiły się u nas i mięśnie. Najbardziej zaskoczyły nas te na rękach, bo przecież trzymamy je tylko na kierownicy, więc skąd te bicepsy? No i nasz chód już mało kobiecy, co skrzętnie zauważyły kiedyś chińskie dzieci naśladując prześmiewczo nasz chód – coś jak robot na bujance. A miałyśmy wrócić niczym aniołki z pokazów Victoria Secret.

A gdy jesteśmy już w dużych miastach i odpoczywamy, to niczym prawdziwe kobiety pachnące żelem i szamponem dwa w jednym dla mężczyzn (tak, miałyśmy taki kosmetyk swojego czasu przez przypadek) idziemy na window- shopping, na kawę, na ploteczki. I tylko wtedy z nostalgia w głosie wspominamy naszą garderobę w Polsce (przy okazji obiecuję sobie, że zszyję dziury w moim dresie przy najbliższej okazji…która od Uzbekistanu jeszcze nie nadeszła :P).

Cho na rower!

Kunming! Jechałyśmy, jechałyśmy i w końcu dojechałyśmy! I napisałybyśmy coś więcej o tym mieście, gdyby nie to, że spędziłyśmy tam czas pisząc o wszystkim innym, co do tej pory zobaczyłyśmy.

Podczas pobytu w Pamirze, w Mugabie, spotkałyśmy pewnego Australijczyka. Podróżował już od paru miesięcy i kiedy w końcu dotarł do hostelu, w którym się spotkaliśmy, sam przyznał, że zmęczył się już zwiedzaniem. „E tam!” pomyślałyśmy. „Pewnie od początku był zmęczony wszystkim”. Jednak teraz same tak się poczułyśmy – miałyśmy ochotę odpocząć od odpoczywania (sama nie wierzę, w to, co piszę). Tak się stało, że trafiłyśmy na trzy dni do tutejszej Rowerowni i o tym napiszemy.

Tak się składa, że chińskie rowerownie maja specyficzny klimat. To swoiste miejsca, w których na pewno możesz naprawić rower. (Przy okazji odpowiadamy na pytanie jak sobie radzimy z rowerami podczas podroży: Chiny zanim jeszcze stały się krajem motorów, skuterów i motorowerów, były rajem dla rowerzysty. Tak więc na każdym rogu można spotkać mikroserwis rowerowy w postaci jednoosobowego wszystkowiedzącego miłego starszego pana, który jak tylko zgasi papierosa z chęcią rzuci okiem na Twój jednoślad. Z drugiej strony, młode pokolenie, które jeździ na rowerach, ma już profesjonalne serwisy z wszelkimi dodatkowymi gadżetami- które nas najbardziej zauroczyły). Oprócz tego Rowerownia proponuje całą serię rozrywek: od picia herbaty w sklepie po wspólne wyjazdy zarówno blisko jak i daleko. Takie centrum kultury rowerowej. Jak dostać się do grona rowerzystów? Wystarczy przyjść i wyrazić jakąkolwiek motywację! Nic prostszego! Wiek nie ma znaczenia. Poglądy? Im bardziej rozbieżne, tym lepiej.

Właściciel Rowerowni, w której spędziłyśmy czas, należy do grona ponad 400 osób z samego Kunmingu, które spotykają się regularnie na wyjazdach lub po prostu wpadają pogadać. Jak sam tłumaczył: „Czasami jest tak, że przychodzi ktoś do sklepu i chce kupić rower. Nie ma zielonego pojęcia, jak go naprawić, nie ma z kim pojeździć, nie ma znajomych, którzy mają na to ochotę. Wtedy może dołączyć do naszej grupy i mu pomagamy rozwinąć skrzydła”.

Bierzmy z nich przykład! I cho na rower!

Dziękujemy za cieple przyjecie!

Dobrego nastroju po wyjeździe z miasta nie zepsuło nawet kilkugodzinne szukanie kafejki internetowej, która użyczyłaby nam swoich komputerów. Wielki chiński brat wymaga od każdego okazania dowodu osobistego przed logowaniem do Internetu. Problem w tym, że dowód osobisty musi być chiński…

Picture 005 Picture 004

Raz, dwa, trzy, dzisiaj tutaj śpimy my!

Jeszcze w hostelu w Osz w Kirgistanie wracający z Chin backpakersi ostrzegali nas, ze w państwie środka będzie nam dużo trudniej o nocleg u ludzi, gdyż Chińczycy są dużo bardziej zdystansowani i odnoszą się z rezerwa do obcokrajowców. No i bariera językowa, bo jak wytłumaczyć ze chcemy przenocować „u ciebie na chacie”. Również w hostelu w Kaszgarze – pierwszym przystanku w Chinach po przekroczeniu granicy – inni podróżnicy potwierdzili nasze obawy. Nie ukrywamy ale gościnność jaka nas spotkała w „Stanach” delikatnie rzec ujmując nas rozpieściła wiec przepełnione czarna wizja rozbijania namiotu gdzieś w krzakach przy drodze ruszyłyśmy na podbój Chin. W koncu kto jak kto, ale my sobie rady nie damy?:P

Ku naszemu zaskoczeniu dość szybko wypracowałyśmy sobie system szukania noclegu.
Po prawie 2 miesiącach wożenia w worku namiotu w końcu nadszedł i na niego czas by ujrzał światło dzienne a raczej poświatę księżycową.

Przede wszystkim jak zaczyna się robić zmierzch należy wybrać dobrze „garkuchnie” w mijanej przez nas wiosce – raz żeby nie być głodnym, bo to źle wpływa na nasze nastroje, a dwa żeby się wyspać:) Po zjedzeniu całego ryżu, wypiciu morza zielonej herbaty i wstępnym zaprzyjaźnieniu się z właścicielami (mówimy ze jesteśmy z Polski, pokazujemy nasza trasę i się uśmiechamy, ewentualnie jak się kręcą jakieś dzieci po kuchni to mówimy ze są bardzo ładne – choć nie zawsze tak jest bo często są usmarkane po pas) przystępujemy do ofensywy. Wskazujemy właścicielom garkuchni miejsce które wybrałyśmy spośród miliona innych na nasz nocleg. Po polsku przy akompaniamencie rak pokazujemy ze mamy namiot (jeden, bo często Chińczycy myślą ze każda ma swój, ale to chyba jeszcze byśmy musiały ciągnąc ze sobą przyczepkę) i ze potrzebujemy właśnie tego miejsca by go rozłożyć. Jeśli właściciele nie załapią o co chodzi, to pokazujemy napisane „krzaczki” na kartce, które podobno oznaczają namiot (podobno, bo niektórzy nadal maja problem z odszyfrowaniem o co tym białym chodzi, przecież zjadły polowe moich tygodniowych zapasów). Na wymawianie słowa namiot po chińsku nie mamy co liczyć bo „czomphen” w zależności od prowincji czy napotkanej mniejszości wymawia się za każdym razem z innym akcentem.

Najczęściej jednak wskazane uprzednio przez nas miejsce przed budynkiem jest bezproblemowo akceptowane przez właścicieli garkuchni wiec zanim się rozmyślą szybko rozkładamy namiot. No właśnie przy rozkładaniu namiotu oprócz ludzi przybywających w knajpie towarzyszy nam jeszcze pół wioski, które zdążyło już zauważyć nasza wesołą obecność „na mieście”. Ku rozczarowaniu chińskiej publiki rozkładanie namiotu idzie nam zbyt sprawnie. Dlatego gdy już pierwszy odważny Chińczyk podejdzie i zajrzy do namiotu robią to wszyscy pozostali. Macają nasze karimaty i śpiwory wymieniaj się spostrzeżeniami i zasypują nas gradem pytań – czy się pomieścimy, czy nam wygodnie i czy nie marzniemy. My oczyścicie odpowiadamy na wszystkie pytania zgodnie z prawda – tak Ruda się rozpycha, Ogórek najdłużej się budzi, a ja ku przerażeniu Rudej mylę odgłos chrapania z chrumkaniem świni;) Ot takie wieczorne pogawędki ludzi:) W zależności od naszego zmęczenia publicznie myjemy jeszcze zęby i grzecznie zamykamy się w namiocie czekając aż umilkną ostatnie glosy by moc w spokoju zasnąć. A czasami jeszcze pijemy herbatę z naszymi gospodarzami i oglądamy z nimi chińskie seriale (ostatnio naszym hitem jest serial o Mulan, może dlatego ze rozumiemy fabule?:P)

Czasami śpimy w garkuchniach. Po zgaszeniu świateł na podłodze budzi się drugie nocne życie. A my tylko mamy nadzieje, ze karaluchy nie będą się za bardzo rozpychały i miejsca na podłodze starczy dla nas wszystkich.
Spanie w pomieszczeniach oprócz swojej niezaprzeczalnej zalety w postaci nie rozkładania namiotu, ma tez swoje wady, szczególnie gdy jesteśmy zamykane od zewnątrz roletami – biada jeśli uprzednio nieroztropnie opijemy się herbata a toaleta nie stanowi części knajpy.
Niekiedy nasz wybór noclegowni zaskakuje nas same. Szczególnie rano, gdy wystawiając głowy z namiotu napotykamy kilkanaście wpatrzonych w nas par oczu – no ale rozbijając się przed jedynym sklepem na wsi czego się spodziewałyśmy – biegających pand?

Wiemy tez ze rozbijając namiot wysoko w górach gdzieś na wysokości ok 3000m npm należy wybierać miejsce do spania obok namiotów pasterzy, bo tam na pewno nie będzie wiać w przeciwieństwie do miejsca oddalonego o jedyne 20m. 20 m a robi różnicę:)

No i jeszcze prognoza pogody na noc – śpiąc pod namiotem ważne jest czy będzie padać czy nie. Szczególnie jeśli jest się w regionie gdzie akurat kończy się pora deszczowa. Jeśli lokalna prognoza pogody (patrz Chińczyk) mówi że będzie padać, to robimy smutne miny i czekamy. Czekamy aż Chińczykowi zrobi się tez smutno i powie, że możemy rozłożyć namiot w szopie czy innym garażu. Zauważyłyśmy też, że ludzie bardziej przejmują się losem naszych rowerów niż nami. Bo często zdarza się, że my śpimy w namiocie przed budynkiem, a nasze rowery w budynku…

DSC_3405 ??????????????????????????????? ??????????????????????????????? ??????????????????????????????? ???????????????????????????????

Gimnastyka ciała i języka

Aby zrozumieć w pełni otaczający nas świat musimy komunikować się z ludźmi. Podstawowym przekaźnikiem informacji jest język. Najlepiej także, żeby wysyłany kod docierał do odbiorcy, a ten wysyłał następnie informację zwrotną, że zrozumiał wszystko. Proste i logiczne. Sytuacja idealna, w której dzięki językowi kupowanie jabłka w sklepie zajmuje minutę. Jeżeli jednak będziemy próbowali kupić to jabłko bez używania słów, sytuacja się komplikuje. U nas też się skomplikowała. Jak sobie radzimy z komunikacją w chińskim świecie, w którym nie tylko język, ale także zwyczaje są inne?

Jeżeli pedałujemy po bezdrożach i nie musimy komunikować się z ludźmi, nie robimy tego. Do odbierania rzeczywistości wystarcza nam wzrok. Najpierw wszystkiemu się uważnie przyglądamy. Następnie dokładamy do tego zmysł smaku i zapachu. Potem konsultujemy to ze sobą, mieszamy to wszystko z europejską mentalnością i tym, czego naczytałyśmy się do tej pory i w taki sposób powstają Chiny prawdziwie niechińskie. Potem zdziwione odkrywamy, że myliłyśmy się, a np. wszechobecne mleko jest tak naprawdę napojem o smaku smakowego mleka, kobiety noszą chusty na twarzy w muzułmańskich prowincjach nie z powodu religii, ale żeby się nie opalić za bardzo. Jako, że jesteśmy ciekawskie, to nie poprzestajemy na tym. Wypracowałyśmy metody nawiązywania kontaktu i wymiany informacji, które pewnie niejeden podróżnik z mniejszym lub większym skutkiem stosował w podroży po tym ogromnym kraju.

Na początku nauki podstawowych zwrotów w języku mieszkańców szybko zrozumiałyśmy, że to wcale nam nie pomaga, a jedynie utrudnia porozumienie. W momencie, gdy odpowiemy przypadkowemu zainteresowanemu chińskim „dzień dobry”, następuje lawina pytań (chyba pytań). Wtedy my grzecznie odpowiadamy po angielsku „nie rozumiemy”. Zdziwiony Chińczyk analizuje przez chwile sytuację, po czym wyciąga kartkę i zapisuje swoje chyba pytania. Oczywiście po chińsku. My uparcie – tym razem już po polsku – „nie rozumiemy”. Zdesperowany chiński obywatel nie poddaje się i tym razem próbuje przelać na papier swoje pytania, zapisując je fonetycznie, po łacinie. Przecież musimy zrozumieć! My jednak znowu uparcie kiwamy głową, że nie. Wtedy jeszcze tylko robi nam zdjęcie i smutny odchodzi, czasami mrucząc pod nosem polskie „nie rozumiem”, w nadziei, że to on jednak zrozumie.

Po jakimś czasie zrozumiałyśmy, że językiem uniwersalnym w Chinach jest język pisany. Dzień dobry wypowiedziane w jednej prowincji, w drugiej będzie niezrozumiane. Tak więc z naszym chińskim ograniczyłyśmy się do kilku słów zapisanych na kartce, takich jak: namiot, ryż, makaron. Do czasu…

Zamiast chińskiego, używamy za to bardziej nam znanego polskiego. Jak już wcześniej wspominałyśmy, Chińczycy potrafią nas zaskoczyć znajomością angielskiego. Czasami dojeżdżamy do malutkiej wioski w górach, a tam nagle pojawia się milion osób i mała dziewczynka w roli tłumacza całej wioski. Angielski przydaje się także w przypadku napotkania błyskotliwej osoby, która szybciutko wyciąga smartfona i przy okazji robienia zdjęcia, pogada z nami za pomocą tłumacza. W pozostałych przypadkach używamy języka ojczystego. W ten sposób łatwiej wyrażamy myśli, a ton głosu i mimika są bardziej przekonywujące.

Jednak Chińczyk tego nie rozumie. Tak wiec koniecznie przy tym gestykulujemy. Czasami mam wrażenie, że im bardziej wyginamy ciało, tym szybciej docieramy do rozmówcy. Potrafimy tak wytłumaczyć, gdzie chcemy jechać, że chcemy jeść i zapytać, czy pada deszcz.

Jeśli odbiorca nie zrozumie, wtedy rysujemy. Kalambury służą do pytania o trudniejsze sprawy, jak sklep, wyjazd z miasta, droga nr taki i taki. Jeżeli z przyczyn niewiadomych lub nielogicznych (a takie często bywają, gdy zmęczony upałem Chińczyk nie wyraża chęci współpracy) usłyszymy wszechpotężne „mejo”- czyli nie, nie ma, nie będzie, wtedy stosujemy ulubioną przez nas metodę- metodę przeczekania. Polega ona na długotrwałym i cierpliwym przekonywaniu odbiorcy przy jednoczesnym blokowaniu kolejki oczekujących i jednocześnie spieszących wszędzie do momentu, aż znudzony nami wreszcie odpowie lub zgodzi się na nasza prośbę. Ważnym elementem przy stosowaniu tej metody jest wsparcie ze strony licznej grupy obserwatorów. O to akurat nie musimy się martwic, ponieważ z reguły towarzyszy nam grupa ciekawskich. Siła kolektywu zawsze skutkuje!

Pytając o drogę, koniecznym elementem jest mapa. Pokazujemy palcem na mapie, do jakiego miasta chcemy dojechać a następnie tym samym palcem wskazujemy na lewo i na prawo pytając po polsku oczywiście: dokąd?”

I wszystko pięknie by wychodziło, gdyby nie to, że obowiązki nas przytłaczają. Dlatego po wyjeździe z Emei Shan zaniedbałyśmy mapę i postanowiłyśmy tym razem liczyć na nasz „płynny” chiński. Na południe według naszej mapy, prowadziła jedna droga, wiec tym bardziej uśpiło to naszą czujność. Chińczycy zgodnie potwierdzali kierunek naszej jazdy, a my zadowolone z naszej jakże szybkiej nauki jednego z najtrudniejszych języków, pedałowałyśmy spokojnie. Trochę dziwiło nas, że ruch ustał na drodze, a asfalt zamienił się w betonowe płyty. „To przez to, że droga w górach i kamienie często spadają, ale przecież tutaj tak ładnie”. Dopiero trzeciego dnia meczącego podjazdu, gdy beton zamienił się w polną kamienistą drogę, sprawdziłyśmy gdzie jesteśmy. Okazało się, że wylądowałyśmy u leśników w górach w Liangshan, razem z pandami, niedźwiedziami, w świecie kolorowej mniejszości narodowej Yi. Widocznie zamroczeni grą w karty Chińczycy pokazali nam zła drogę, albo nasz chiński nie jest doskonały i źle wymawiałyśmy nazwy miast. W każdym razie z głębokiego lasu wywiózł nas szczęśliwie ukochany melonik, a my teraz już wiemy, że każdą drogę będziemy sprawdzały 3 razy, a gdy będą za nami krzyczeć „number one”, szybko wracamy do najbliższego miasta. Inaczej czekają nas dodatkowe kilometry – w tym przypadku 200…

DSC_2613

DSC_4303

DSC_4370

Krótka ballada o chińskich kierowcach

Jako że większość naszego czasu spędzamy w trasie, należy w końcu wspomnieć o naszych codziennych towarzyszach – chińskich kierowcach. Jakie może być pierwsze wrażenie przeciętnego obcokrajowca po spotkaniu z nimi? Bardzo konkretne i dosadne, np. „O k…”, „Ja pier…”, czy tez „O ty złamany ch…”. I jeszcze parę innych, które w swym bogactwie podpowiada nam polszczyzna. Ponieważ jednak jesteśmy kobietami, i prędzej nam żaba z ust wyskoczy, niż użyjemy tego typu wyrażeń, postaramy się bardziej obrazowo przybliżyć ten fenomen.

Chińskiego kierowcę, jeszcze zanim się go zobaczy, już słychać. Radosny fakt, ze oto on i jego maszyna znaleźli się na drodze, oznajmia światu donośnym piiiip. Albo raczej piiiip! pibip! piiiiip! pibibibibip! piiiip!. Oczywiście przyzwyczaiłyśmy się do trąbienia już w Stanach, tam jednak trąbnięcie oznaczało zwykle „cześć rowerzystki”. Tu zaś ma tysiące znaczeń, rozpoczynając od „uwaga”, „wchodzę w zakręt”, przez „ha, wyprzedziłem go”, „o nie, wyprzedzi mnie, już ja mu pokażę!”, po „mijam ludzi i psa”, czy tez „olaboga, ludziska, jadę przez wieś”. I jeszcze wiele innych, bo każdy powód jest dobry, żeby sobie zatrąbić.

Podstawowa prawda o chińskich kierowcach, oczywista oczywistość wręcz, jest to, że każdy z nich jest mistrzem świata kierownicy. Do ich numerów popisowych należy wyprzedzanie na trzeciego i czwartego, najlepiej na zakręcie, jazda bez świateł w ciemnym tunelu (ten wariant można doskonale połączyć z wyprzedzaniem), czy tez pod prąd na autostradzie. Nic strasznego, nie takie rzeczy robił chiński kierowca. Wszystko oczywiście przy akompaniamencie trąbienia. I jeszcze ta nutka ryzyka – czy uda się przejechać bliziutko obok rowerzysty, czy może tym razem o niego zahaczy? Tak czy owak, warto go obtrąbić. W miastach na kierowce czeka kolejna gratka – ścieżka rowerowa. Jak tu się oprzeć takiej pokusie? No nijak, więc mknie po niej, z prądem lub pod prąd. Rowery, skutery i riksze pierzchają na boki zgodnie z akceptowanym tu przez wszystkich prawem silniejszego, i tylko te spocone białe rowerzystki coś wykrzykują i próbują kopnąć i uderzyć samochód. Co tu z nimi zrobić? Najlepiej zdjęcie.

Tutaj czas na kolejna chińską specjalność. Otóż każdy Chińczyk jest zapalonym fotografem. Swymi pasjami, wyczynowa jazda i fotografia, lubi zajmować się jednocześnie. Mały przykład z życia wzięty. Jedzie sobie chiński kierowca przez góry i lasy, gdy nagle widzi dwie rowerzystki. I to z Europy. Toż to prawie jak kosmici! Grzechem byłoby nie uwiecznić ich na zdjęciu. Tak więc cofa auto i pstryka mi i Agacie sesję życia. Pali też papierosa, wszytko jednocześnie. W związku z tym nie zauważa, że za samochodem przyczaiła się sprytnie ze swoim rowerem trzecia rowerzystka. Kierowca wjeżdża w rower, ale nie poddaje się, cofa dalej i dalej robi zdjęcia. Gdy Małgosia głośno wyraża swój sprzeciw, z samochodu wyskakuje jeszcze stado innych Chińczyków, i kręcą godny Oscara film „Wkurzona Europejka”. Akcja o mało nie kończy się mordem na Chińczykach.

Czasem bywa tak, że kierowca nie fotografuje sam. Wtedy od strony pasażera z okna wysuwa się łapa. W Stanach taka łapa zwykle po prostu nam machała, raz zdarzyło się nawet, że rzuciła w naszą stronę snickersem. W Chinach łapa zawsze uzbrojona jest w smartfona. Pstryka zdjęcie za zdjęciem, a my żałujemy, że na podjazdach nie możemy pedałować szybciej, dogonić łapę, wyrwać jej smartfona i rzucić go w krzaki.

Oddany swej fotograficznej pasji kierowca lubi tez z piskiem opon zajechać nam drogę, wyskoczyć z kumplami lub rodzina z samochodu i obfotografować nas ze wszystkich stron. Następnie zadowolony odjeżdża, a my plujemy sobie w brodę, że wciąż nie umiemy się przełamać i zażądać jednego juana za jedno foto.

I wiele jeszcze gorzkich słów mogłoby paść pod adresem chińskich kierowców. Jednak w chwilach smutku i rozpaczy, gdy tkwimy w środku niczego, po kilku dniach pedałowania pod górkę po kupie kamieni, i widzimy wypuszczający kupę smrodliwych spalin i donośnie trąbiący melonik (odkryta półciężarówkę, idealną do przewożenia melonów, arbuzów lub trzech rowerów), to wiemy, że nas nie zawiedzie. Bo chiński kierowca też człowiek. A punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, i już po chwili jedziemy ściśnięte w meloniku, potrąbując na wszystko, co napotkamy na swej drodze. A na pożegnanie chętnie zapozujemy do wspólnego zdjęcia.

CSC_4416 DSC_4124

Prawie jak w Zakopanem

Po 3 miesiącach pedałowania przyszedł czas na rozruszanie dawno nie ruszanych partii mięśni, a odpowiedzialnych za chodzenie. No bo poruszanie się bez roweru w linii prostej na długości 10 m ciężko nazwać chodzeniem:P

Emei Mountain stanęła przed nami wyzwaniem. To góra, na której znajdują się na długości 43 km licznie porozrzucane świątynie buddyjskie. Mt. Emei jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO, wiec grzechem było by tego nie zobaczyć. Zostawiłyśmy więc rowery w położonym u podnóża miasteczku Emei i z poziomu 500 m n.p.m. zaczęłyśmy się wspinać na 3077 m. n.p.m. Oczywiście odpowiednio przygotowałyśmy się do 2 dniowej (w rezultacie 2 i pół – dniowej) wycieczki zgodnie z zaleceniami jedynego słusznego przewodnika po Chinach oraz dobrych radach kumpli Chińczyków, czyli „będzie zimno, należy zabrać ze sobą dużo ciepłych ubrań”. Także po uprzednim przepatrzeniu naszej garderoby, zabrałyśmy w nasze skromne plecaki po polarze i kurtce kosztem jedzenia (chyba pierwszy raz NIE zabrałyśmy wałówki ze sobą:P). Tak przygotowane ruszyłyśmy w góry, uwaga, po schodach. Przez 2 dni wchodziłyśmy po nich niczym kozice górskie z plecakami na grzbiecie od świątyni do świątyni. Przy czym wyglądałyśmy jakbyśmy przed chwila wyszły spod prysznica w ubraniach, bo zamiast obiecanego chłodu, było parno i gorąco. Nawet wygląd na „zmokłą kurę” nie przeszkodził Chińczykom robić sobie z nami zdjęć (chyba po buddzie byłyśmy tam drugą atrakcją sezonu).

Pokonanie tej trasy o własnych siłach (można też autobusem, ale to kosztuje, w lektyce, ale to kosztuje, wagonikami, ale to kosztuje…:P) pomaga pielgrzymowi w osiągnięciu stanu Nirwany. I nawet lejący się strumieniami z nas pot nie przeszkadzał nam w zbliżeniu się do Oczyszczenia ducha, gdy z mało uczęszczanej ścieżki wpadłyśmy na trasę przypominającą chińskie Krupówki… nagle zagęszczenie chińskich turystów wzmogło się o jakiś miliard, a nas aż ręce świerzbiły żeby kija bambusowego użyć w celu uciszenia bezstresowo wychowanych jedynaków…

Kije bambusowe potrzebne były na małpy, które sobie dziko żyją w owych górach. Początkowo były dla nas egzotyką, dopóki jeden małpiszon nie wskoczył na Ogórka i nie zabrał jej butelki z herbatą, a kolejne dwa na Rudą próbując zdjąć z niej plecak. Generalnie małpy okupujące ścieżki „taksowały” plecaki turystów i jak tylko zobaczyły ze komuś wystaje jakiś smakołyk to hyc myc i przysmak już w małpiej ręce:) Turyści sami sobie winni, bo mimo licznych znaków żeby „nie dokarmiać, bo szkodzi” to latają z bananami i brzoskwiniami po parku szukając małpy. Nawet kije bambusowe nie odstraszały ich (choć może to tylko kolejny sposób na zarobek przez Chińczyków).

Tak wiec szybko opuściłyśmy Krupówki i dalej w górę po schodach. Dodać należy jeszcze, że Chinki schody w górach pokonują w jedwabnych sukienkach, koronkowych kapelusikach i na wysokim obcasie – jak one to robią, do tej pory nie wiemy. Chociaż na samej gorze punkt medyczny był…

Gdy już dotarłyśmy do „Golden Summit” by przenocować u mnichów, a rano wstać na wschód słońca, zgodnie z zaleceniem przewodnika, okazało się, że noclegu nie ma i musimy zejść trochę niżej, a przed 5 wstać by znowu wejść na sam szczyt. O 4.30 rano z tłumem Chińczyków pokonałyśmy po raz kolejny tysiące schodów i grzecznie czekałyśmy na „zapierający dech w piersiach” wschód słońca. I czekałybyśmy niechybnie jeszcze kolejne 24 godziny, bo niestety ale mgła uniemożliwiła obejrzenie wschodu słońca, gdyby nie to że w brzuchach nam burczało i trzeba było wrócić do miasteczka na kolejną porcję ryżu i do naszych ukochanych rowerów, które przez te 3 dni porosły nawet pajęczyną 🙂

A teraz już naprawdę prosto do Kunming.

DSC02061 DSC02099 DSC02120 DSC02189

Kaczka po syczuańsku

Chyba już wspominałyśmy, ze najbardziej lubimy pedałować po bezdrożach. Jednak żeby tam się znaleźć, trzeba wyjechać z miasta. A z tym juz gorzej. Tym razem wyjazd z miasta trwał jeszcze dłużej niż zawsze….

Chengdu to wielka aglomeracja, która wbrew wcześniejszemu naszemu przekonaniu, ze będzie tam panował chiński chaos- urzekła nas spokojem. Ale nie o tym będzie mowa. Po spotkaniu z pandami zaliczyłyśmy to co zawsze: spanie, sprzątanie, pranie, zwiedzanie. Gotowe do przemierzania kolejnych kilometrów wyjechałyśmy z miasta wzdłuż jednej długiej i głównej ulicy. Na pożegnanie pomachał nam wielki Mao i ruszyłyśmy w drogę. Ale ze droga się nie kończyła a my się chyba trochę zgubiłyśmy to wylądowałyśmy na rogatkach miasta w przemiłej restauracji. Oderwani od madzonga gospodarze zdziwili się na nasz widok ale od razu zaproponowali obiad.”Ryz?”- hmmmm- kucharz pomyślał, schował się do kuchni i po chwili wybiegł z żywym królikiem

i pytająco spojrzał w nasza stronę. Ania krzyknęła, Gosia zbladła, ja tylko udawałam, ze nie widzę tego. Rodzina się uśmiała i zjadłyśmy  tego wieczoru warzywa 🙂 jak się później okazało, następnego wieczoru kolacja była nieco inna…

Bladym świtem następnego dnia, czyli około 10 znalazłyśmy właściwą drogę i w końcu już miałyśmy wyjechać w stronę następnej prowincji. Udało nam się dojechać do następnego miasteczka tuz pod Chengdu. Musiałyśmy zajechać do tamtejszego sklepu rowerowego i tak sie złożyło, ze zostałyśmy tam nieco dłużej. Przywitał nas szeroko uśmiechnięty chłopak oderwany właśnie od grupy znajomych- także grających w ta uwielbiana tutaj grę- i stwierdził- „musicie zostać!”. Pomógł mu w tym tłumacz chińsko-angielski, który został także naszym przyjacielem na następne 24 godziny. Okazało się, ze do sklepu zagląda cala jego paczka rowerowa- znajomych w różnym wieku, otwartych i szalonych. Pierwszy raz miałyśmy możliwość, żeby chociaż trochę przenieść się na druga stronę do chińskiego świata i dowiedzieć się, co myślą nasi rówieśnicy a nie tylko domyślać się, co mogą myśleć. Tak wiec zostałyśmy….

Spędziłyśmy wieczór z tabletem w roli tłumacza porównując to co u nich i co u nas. W Chinach postrzegani jesteśmy jako kraj rozwinięty. A co u nich? Przekonałyśmy się, ze u nich po części to samo, co u nas. Zwykle problemy zwykłego świata: ” Ciężko u nas jest znaleźć prace”… no u nas tez. „Młodzi ludzie nie przywiązują do niczego wagi…. globalizacja… kryzys”. Z drugiej strony ktoś u nich gdzieś tam wyjechał, oglądają takie i takie filmy, słuchają ciekawej muzyki. A jaki wy macie stereotyp o Chinach? Jeśli my miałyśmy jakiekolwiek, to pozbyłyśmy się ich. Oczywiście Chiny to nie kraina wolnosci i demokracji, o czym mówili nam tego wieczoru także: dziwne prawa, które odbierają im domy po 70 latach, kary za drugie dziecko i mnóstwo innych przykładów. Byłyśmy zdziwione, ze świadomi młodzi mogą głośno rozmawiać na takie tematy.

Co nas jeszcze tego dnia zdziwiło, to kiedy „Specjalny”- właściciel sklepu rowerowego, nie pytajcie o chińskie imię 🙂 cały czas zapamiętujemy ludzi po znaczeniach ich imion lub po naszych skojarzeniach- postanowił nam pokazać kuchnie syczuańską. Na stole pojawiły sie tutejsze przysmaki: wędzone kurze łapki, głowy kaczek, królika (!!!), szyjki kurze, pokrojona wątróbka…. Dobrze, ze było ciemno i nie widziałyśmy tego, co jemy…

Teraz już naprawdę jedziemy do Kunming!

DSC02002

DSC_2533

Allach i smoki, część druga

Skoro już przeżyłyśmy śniegi w czerwcu, burze piaskowe na pustyni, wypadki na drogach to jedyne, czego jeszcze się bałyśmy to braku pogody, czyli deszczu. Tak wiec jak tylko wyjechałyśmy z miasta zaczęło padać. „Przelotne” pomyślałyśmy wspinając się do pierwszego tunelu, potem na następną górę, do następnego miasta, taplając się w błocie. I tak przez 4 dni. Sami Chińczycy się nam dziwili, ze jeździmy w taka pogodę. Nam tylko od rana ciężko było się zebrać do drogi, gdy mżyło, padało, siąpiło. Potem było już wszystko jedno. Przejeżdżając przez kolejne przełęcze, nie tylko krajobrazy, ale tez sami ludzie zmieniali się jak w kalejdoskopie. Zauważyłyśmy, ze Allach mieszka wśród ludzi, w wioskach ma swoje meczety. Tam mieszkają też muzułmanie. Smoki natomiast w górach, we mgle. W oddali mogłyśmy zauważyć na wzgórzach stupy buddyjskie. Teraz jednak postanowiły zaprzyjaźnić się z nami, bo mgła razem z deszczem zeszła do ludzi, do Tybetańczyków. Gdy w końcu wyszło słońce, stwierdziłyśmy, ze Gansu jest naprawdę ładne. Słońce wychodziło na szczęście przez następne 5 dni, wiec pedałowałyśmy pod górkę trochę zdziwione, ze nie ma zjazdów. A jak wiadomo, zjazdy są zawsze najlepsze! Nagroda było wjechanie 9-go dnia na chińska przełęcz na wysokości 3840 m.n.p.m. A może nam się tylko wydawało, albo chiński tłumacz się pomylił- nieważne! My byłyśmy zadowolone.

Trzeba przyznać, ze podczas naszej podroży w Chinach tłumacz często się mylił, albo może nie tyle mylił ile dosłownie tłumaczył :). Chińczycy zaczynają mówić po angielsku i w wielu turystycznych miasteczkach nazwy sklepów są także po angielsku. To samo dotyczy ważniejszych informacji na dworach, miejscach publicznych, restauracjach. I chwała im za to, bo biały człowiek by zginał w tym zgiełku w mig. Muszą tylko podszkolić swój Chinglish na bardziej English, żeby np. łaźnia miejska, w której brałyśmy kąpiel nie była „lesbian shower”, bo mężczyźni raczej do niej nie pójdą.

My także miałyśmy możliwość dokształcenia się chociażby w kwestiach kulinarnych. Przyjeżdżając przez Gansu powoli żegnałyśmy się z muzułmanami, którzy tak chętnie nas gościli i których polubiłyśmy z całego serca. Zamiast nich pojawili sie na naszej drodze Tybetańczycy. Kobiety w długich spódnicach, przepasane czerwonymi szarfami, w wiktoriańskich kapeluszach. Mężczyźni w długich płaszczach. Wszyscy z przepiękną biżuterią. Poczułyśmy się jak w bajce, innym świecie. Gdy wjechałyśmy do Syczuanu, czekały nas bagna. Bezludne bagna- tak przynajmniej wynikało z mapy. Okazało się, ze żyje tam cale mnóstwo pasterzy tybetańskich. Miałyśmy okazje spać w ich jurtach i wypić parę kubków mlecznej herbaty z masłem (tak, właśnie tej) i spróbować „dzamby” (tak usłyszałyśmy, jeśli ktoś zna poprawna nazwę- uprasza się go o komentarz). Często siedzieliśmy naprzeciw siebie, spoglądając na siebie ukradkiem, obserwując każdy ruch- nie wiedząc do końca, kto jest dla kogo bardziej egzotyczny: my- Europejki na rowerach czy Oni- Tybetańczycy dla nas. Bariera w komunikacji nie pozwala zaspokoić naszej ciekawości na temat ich życia, ale samo spędzanie z nimi czasu wystarczyło. Wystarczyło na pobyt w Chengdu, ale mamy nadzieje, ze w drodze do Kunming jeszcze ich spotkamy.

I jeszcze tylko na koniec krotka informacja, co to jest ta tybetańska „zamba”. Ano my za pierwszym razem tez nie wiedziałyśmy. Pewnego wieczory, w jednej z wiosek urocza rodzina przyniosła nam: proszek w garnku- chyba maka, wrzątek, masło, i coś granulowanego. Wypiłyśmy wrzątek z masłem cierpiąc przy tym okrutnie. Ale odmówić nie można było, bo nie wypada. Po odniesieniu naczyń zauważyłyśmy, ze rodzina cichutko podśmiechuje się z nas. Hmmm…parę dni później, już u innej rodziny, zobaczyłyśmy jak się je naprawdę taka zambe: trzeba uformować odpowiednia kulkę ze składników, która przypomina kształtem chlebek wielkości pieści i pewnie smakuje już o wiele lepiej, ale my już nie odważyłyśmy się tego spróbować. Smacznego!

 CSC_4008-2CSC_4001-1