Ciemno, szaroburo i ponuro. Siedzę przeziębiona w zimnym mieszkaniu. Znowu poszło ogrzewanie. Umówiłam się ze znajomą na spotkanie w przyszłym miesiącu- nikt tu nie ma na nic czasu. Głupia jestem! Przecież ja też nie mam czasu na nic. Nawet tęczę spalili. Polacy nie lubią się uśmiechać. Bez sensu ….
Wracam myślami do Tajlandii. Nie- nie tej z plażami- tam nie dotarłyśmy. Do tej takiej zwyczajnej- dla nas i tak orientalnej. Zaraz za granicą laotańską (powszechnie znany most przyjaźni laotańsko-tajskiej niczym nas nie zaskoczył) oczywiście zrobiłyśmy sobie przerwę na obiad. Zrobiła się z niego kolacja i ciemno. No i pytanie: „Gdzie śpimy?” oderwałyśmy się od naszego ulubionego mleka sojowego i tylko wzruszyłyśmy ramionami: „no jak to gdzie… tutaj!”. I jakie było nasze zaskoczenie, gdy uśmiechnięte tajskie twarzy pokręciły przecząco głowami. Nie możemy. Dlaczego? Niby niebezpiecznie. Pokazują na drugą stronę – tam mamy iść. Tam jest bezpiecznie. Zwijamy manatki i kierujemy się tam, gdzie pokazują uśmiechy- to nasz pierwszy dzień w tym kraju i wychodzi na to, że musimy się znowu nauczyć jak sobie radzić. Po ciemku dojeżdżamy do parku pod wskazane miejsce i okazuje się, że zaprowadzono nas do klasztoru. Spoko- tego jeszcze nie przerabiałyśmy 🙂 Znowu nam się udało. Ten nocleg zapewnił nam słoneczny mnich, mówiący świetnie po angielsku i tryskający energią. Czym nas do siebie przekonał? Sojowym mlekiem czekoladowym 🙂
Tajlandia niczym nie różni się od Europy- w dużym mieście jest tu wszystko, czego tylko potrzebujesz. Ludzie tutaj też są zabiegani, w między czasie załatwiają miliony spraw, wieczorami żyją szybko. Pałeczki do ryżu zostały w Laosie. Razem z Azją. Czas zatrzymał się tutaj tylko w klasztorach. Możesz przyjść i zatrzymać zegarek w tym miejscu, jeśli tego potrzebujesz. My dojeżdżałyśmy do tych miejsc zawsze przez przypadek, w nocy ktoś nas przyprowadzał albo same widząc stupy buddyjskie, kierowałyśmy się w tamtą stronę. Nigdy nas nie wyrzucono (chyba, że akurat klasztor był zamknięty- wtedy kierowano nas do innej instytucji- na policję). Gdzieś pomiędzy medytującymi pomarańczowymi mnichami unoszącymi się trochę ponad ziemią a w gorące noce śpiących w moskitierach przed posągami Buddy rozbijałyśmy cichutko namiot i miałyśmy czas dla siebie. I nawet gongi poranne o 4 rano nam nie przeszkadzały. Czułyśmy się jak u Pana Boga za piecem. Tylko trochę innego…
Śniadania zawsze przynosili ludzie z okolicy. Mnisi jedzą to, co dostaną. Najpierw wychodzą do ludzi a później ludzie przychodzą do nich. Do wspólnej modlitwy i śniadania my też byłyśmy zapraszane. „Nie jesteście Buddystkami? Nie szkodzi. Chcecie zostać dłużej? Możecie”. Zawsze żałowałyśmy, że czas nas gonił. Na ich twarzach, oprócz tatuaży, zawsze wypisany był spokój i uśmiech. Jakaś mniszka, która skończyła studia w Stanach też odnalazła tu spokój. Ciastko przy śniadaniu podał nam uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku. Prawnik u szczytu kariery. Co tam robił? Przyjechał pomedytować i zatrzymać się na chwilę i został już któryś miesiąc. Obok siedziała starsza Pani z obciętymi włosami. Pewnie mniszka- pomyślałam i dostałam szybką odpowiedź: „A to moja mama. Przyjechała mnie odwiedzić. Chyba też tu zostanie”. I jeszcze wybiegł za nami później z jakimiś napojami energetycznymi, gdy już miałyśmy odjeżdżać. Najgorszy smak na świecie ale i tak wypiłyśmy. Jak miałyśmy mu wytłumaczyć, że nie mamy ochoty na nie? Pewnie by zrozumiał, ale nie o to chodziło.
Często byłyśmy po drodze goszczone przez ludzi, którzy dawali nam swoje jedzenie i miejsce do spania. Nie zawsze był to 5-gwiazdkowy hotel i wykwintne jedzenie. Nie zawsze wegetariańskie. Bo to przecież zwyczajni ludzie, często oddawali nam wszystko, co mieli. Oczywiście mogłyśmy powiedzieć, że nie chcemy albo wymyśleć powód, dla którego grzecznie i ładnie odmówimy, tak, żeby nie urazić gospodarzy. I ktoś pewnie się odezwie: ale przecież nie trzeba iść na takie kompromisy? Przecież to Twój sposób życia i jeśli ktoś chce to zrozumie. No właśnie- ale może tak trochę dystansu do siebie i swojego ego? W podróży można wybrać, czy chce się zrozumieć otaczający świat, czy to otaczający świat ma Ciebie zrozumieć. Można stanąć na głowie i przekonać do siebie wszystkich albo po prostu usiąść na chwilę i poczekać, czym świat Cie przekona do siebie. I tak przestałam być wegetarianką po 8 latach bez mięsa. Nie żałuję- bo Ci ludzie byli prawdziwi. I czasami dla nich warto iść na kompromisy. Nie tylko zresztą w Tajlandii, ale w całej Azji.
I jeszcze tylko kilka mądrych słów od lamy z okolicznego klasztoru: żeby mieć zawsze przytomny umysł. Niesamowite, bo myślałyśmy, że Pomarańcze (czyli mnisi) żyją w swoim kosmosie a oni tylko z dystansem obserwują świat.
Jeśli chodzi o tajskie uśmiechy to trzeba przyznać, że nasza polska natura podeszła na początku do tego, co najmniej podejrzliwie. O co im chodzi z tym uśmiechem? Jak można się uśmiechać mówiąc, że czegoś nie ma albo czegoś nie można zrobić? Po tygodniu krew nas zalewała od tych uśmiechów- natury polskiej nie oszukasz. Mimo wszystko z tego kraju zapamiętam właśnie pomarańczowy kolor i szeroki uśmiech.
No dobra, wyszło słońce. Odezwał się inny znajomy i przesłał trochę pozytywnej energii. I dzisiejsza wiadomość, że ktoś nas lubi: http://www.peron4.pl/konkurs-stalocykliczny-rozwiazanie-czwarte-podwojne/
To będzie miły wtorek. Polska nie jest wcale zła. Zapraszam do uśmiechania się 🙂