Aby zrozumieć w pełni otaczający nas świat musimy komunikować się z ludźmi. Podstawowym przekaźnikiem informacji jest język. Najlepiej także, żeby wysyłany kod docierał do odbiorcy, a ten wysyłał następnie informację zwrotną, że zrozumiał wszystko. Proste i logiczne. Sytuacja idealna, w której dzięki językowi kupowanie jabłka w sklepie zajmuje minutę. Jeżeli jednak będziemy próbowali kupić to jabłko bez używania słów, sytuacja się komplikuje. U nas też się skomplikowała. Jak sobie radzimy z komunikacją w chińskim świecie, w którym nie tylko język, ale także zwyczaje są inne?
Jeżeli pedałujemy po bezdrożach i nie musimy komunikować się z ludźmi, nie robimy tego. Do odbierania rzeczywistości wystarcza nam wzrok. Najpierw wszystkiemu się uważnie przyglądamy. Następnie dokładamy do tego zmysł smaku i zapachu. Potem konsultujemy to ze sobą, mieszamy to wszystko z europejską mentalnością i tym, czego naczytałyśmy się do tej pory i w taki sposób powstają Chiny prawdziwie niechińskie. Potem zdziwione odkrywamy, że myliłyśmy się, a np. wszechobecne mleko jest tak naprawdę napojem o smaku smakowego mleka, kobiety noszą chusty na twarzy w muzułmańskich prowincjach nie z powodu religii, ale żeby się nie opalić za bardzo. Jako, że jesteśmy ciekawskie, to nie poprzestajemy na tym. Wypracowałyśmy metody nawiązywania kontaktu i wymiany informacji, które pewnie niejeden podróżnik z mniejszym lub większym skutkiem stosował w podroży po tym ogromnym kraju.
Na początku nauki podstawowych zwrotów w języku mieszkańców szybko zrozumiałyśmy, że to wcale nam nie pomaga, a jedynie utrudnia porozumienie. W momencie, gdy odpowiemy przypadkowemu zainteresowanemu chińskim „dzień dobry”, następuje lawina pytań (chyba pytań). Wtedy my grzecznie odpowiadamy po angielsku „nie rozumiemy”. Zdziwiony Chińczyk analizuje przez chwile sytuację, po czym wyciąga kartkę i zapisuje swoje chyba pytania. Oczywiście po chińsku. My uparcie – tym razem już po polsku – „nie rozumiemy”. Zdesperowany chiński obywatel nie poddaje się i tym razem próbuje przelać na papier swoje pytania, zapisując je fonetycznie, po łacinie. Przecież musimy zrozumieć! My jednak znowu uparcie kiwamy głową, że nie. Wtedy jeszcze tylko robi nam zdjęcie i smutny odchodzi, czasami mrucząc pod nosem polskie „nie rozumiem”, w nadziei, że to on jednak zrozumie.
Po jakimś czasie zrozumiałyśmy, że językiem uniwersalnym w Chinach jest język pisany. Dzień dobry wypowiedziane w jednej prowincji, w drugiej będzie niezrozumiane. Tak więc z naszym chińskim ograniczyłyśmy się do kilku słów zapisanych na kartce, takich jak: namiot, ryż, makaron. Do czasu…
Zamiast chińskiego, używamy za to bardziej nam znanego polskiego. Jak już wcześniej wspominałyśmy, Chińczycy potrafią nas zaskoczyć znajomością angielskiego. Czasami dojeżdżamy do malutkiej wioski w górach, a tam nagle pojawia się milion osób i mała dziewczynka w roli tłumacza całej wioski. Angielski przydaje się także w przypadku napotkania błyskotliwej osoby, która szybciutko wyciąga smartfona i przy okazji robienia zdjęcia, pogada z nami za pomocą tłumacza. W pozostałych przypadkach używamy języka ojczystego. W ten sposób łatwiej wyrażamy myśli, a ton głosu i mimika są bardziej przekonywujące.
Jednak Chińczyk tego nie rozumie. Tak wiec koniecznie przy tym gestykulujemy. Czasami mam wrażenie, że im bardziej wyginamy ciało, tym szybciej docieramy do rozmówcy. Potrafimy tak wytłumaczyć, gdzie chcemy jechać, że chcemy jeść i zapytać, czy pada deszcz.
Jeśli odbiorca nie zrozumie, wtedy rysujemy. Kalambury służą do pytania o trudniejsze sprawy, jak sklep, wyjazd z miasta, droga nr taki i taki. Jeżeli z przyczyn niewiadomych lub nielogicznych (a takie często bywają, gdy zmęczony upałem Chińczyk nie wyraża chęci współpracy) usłyszymy wszechpotężne „mejo”- czyli nie, nie ma, nie będzie, wtedy stosujemy ulubioną przez nas metodę- metodę przeczekania. Polega ona na długotrwałym i cierpliwym przekonywaniu odbiorcy przy jednoczesnym blokowaniu kolejki oczekujących i jednocześnie spieszących wszędzie do momentu, aż znudzony nami wreszcie odpowie lub zgodzi się na nasza prośbę. Ważnym elementem przy stosowaniu tej metody jest wsparcie ze strony licznej grupy obserwatorów. O to akurat nie musimy się martwic, ponieważ z reguły towarzyszy nam grupa ciekawskich. Siła kolektywu zawsze skutkuje!
Pytając o drogę, koniecznym elementem jest mapa. Pokazujemy palcem na mapie, do jakiego miasta chcemy dojechać a następnie tym samym palcem wskazujemy na lewo i na prawo pytając po polsku oczywiście: dokąd?”
I wszystko pięknie by wychodziło, gdyby nie to, że obowiązki nas przytłaczają. Dlatego po wyjeździe z Emei Shan zaniedbałyśmy mapę i postanowiłyśmy tym razem liczyć na nasz „płynny” chiński. Na południe według naszej mapy, prowadziła jedna droga, wiec tym bardziej uśpiło to naszą czujność. Chińczycy zgodnie potwierdzali kierunek naszej jazdy, a my zadowolone z naszej jakże szybkiej nauki jednego z najtrudniejszych języków, pedałowałyśmy spokojnie. Trochę dziwiło nas, że ruch ustał na drodze, a asfalt zamienił się w betonowe płyty. „To przez to, że droga w górach i kamienie często spadają, ale przecież tutaj tak ładnie”. Dopiero trzeciego dnia meczącego podjazdu, gdy beton zamienił się w polną kamienistą drogę, sprawdziłyśmy gdzie jesteśmy. Okazało się, że wylądowałyśmy u leśników w górach w Liangshan, razem z pandami, niedźwiedziami, w świecie kolorowej mniejszości narodowej Yi. Widocznie zamroczeni grą w karty Chińczycy pokazali nam zła drogę, albo nasz chiński nie jest doskonały i źle wymawiałyśmy nazwy miast. W każdym razie z głębokiego lasu wywiózł nas szczęśliwie ukochany melonik, a my teraz już wiemy, że każdą drogę będziemy sprawdzały 3 razy, a gdy będą za nami krzyczeć „number one”, szybko wracamy do najbliższego miasta. Inaczej czekają nas dodatkowe kilometry – w tym przypadku 200…



