Chodźmy w deszcz czyli krótka opowieść o Laosie

Pada. Pada. Siąpi. Mży. Leje. Znowu pada. To może przerwa na banany i mleko sojowe? O, przestało padać, to jedziemy dalej. Znowu pada. Tak w skrócie wyglądała nasza podróż przez Laos. Ciekawe, ile określeń deszczu istnieje w języku laotańskim.

zalało nam aparat, zdjęć nie będzie!

zalało nam aparat, zdjęć nie będzie!

Jesteśmy permanentnie mokre, rowery też. Rzeczy, które nieopatrznie wyprałyśmy w Chinach, od kilku dni nie mogą wyschnąć i z naszych sakw wydobywa się smrodek stęchlizny. Pada. Leje. Kap, kap, kap. Z początku nic nie zapowiadało nieszczęścia. Granicę przeszłyśmy sprawnie, cały dzień zjeżdżałyśmy z górki, zza chmur nieśmiało błyskało słońce, mijałyśmy domki ze słomy, ludzie nam przyjaźnie machali, nikt na nas nie trąbił, choć na zakrętach były znaki z nakazem trąbienia – po Chinach, które wydawały się nie mieć końca, wskoczyłyśmy do innego świata i Laos wydawał się łagodnym rajem. Jednak już kolejnego dnia, wraz z pierwszymi kroplami deszczu, raj się skończył. Padało, padało, padało. Asfalt zamienił się w błotko, po pełnych kulinarnych radości Chinach nasza baza żywieniowa skurczyła się do wspomnianych bananów i mleka sojowego, co gorsza, odkryłyśmy, że w czasie podróży nasza odporność na alkohol obniżyła się tak drastycznie, że jedno beer lao wypite na spółkę sprawiło, że ze smakiem pałaszowałyśmy słoninę, myśląc, że to chrupki kukurydziane. Beer lao jest trunkiem narodowym, pewnie też ono pomaga Laotańczykom w osiągnięciu stanu leniwego slow motion. Nam jednak ich relaks nie chciał się udzielić – do odlotu miałyśmy coraz mniej dni. Kap, kap, kap. Polka mokra to Polka zła.

laos2Do tego było nam głupio, że Laotańczycy takie czyściochy, nie przegapią żadnej okazji okazji do wzięcia prysznica – czy to w rzece, czy w przydrożnym kraniku, wszędzie widać pluskających się ludzi. My zaś przypominałyśmy bagienne stwory z kamuflażem z błota. Kap, kap, kap. Mała przerwa na Luang Prabang, żeby się trochę wysuszyć. Europejczycy, którzy nieopatrznie przyjechali tu poza sezonem, snują w zielonych oparach opowieści o tym, jak oddają światu otrzymane dobro. Kap, kap, kap.

Żeby nie było, że tylko grymasimy. Laos jest fajny. Ludzie są uśmiechnięci, pomagają. Świątynie ładne. Dżungla jak z księgi dżungli. Dobrzy milicjanci, którzy przenocują na komendzie ludzi w potrzebie. Tylko nam to wszystko trochę deszcz zasłaniał. Wrócimy tu kiedyś, ale po porze deszczowej. Kap, kap, kap.

no dobra, jakieś się znajdą :)

no dobra, jakieś się znajdą 🙂DSC_4738

i laotański kot świątynny

i laotański kot świątynny

Reklama

Kobieta na rowerze od kuchni

Na początku zaznaczę, że będzie to wpis o sprawach kobiecych na rowerze. Będzie o modzie, o urodzie i oczywiście nie może zabraknąć słów kilka o zdrowym odżywianiu 🙂

Za wybór tematyki męską część z góry przepraszamy, ale zarówno nasze kumpele z Polski jak i spotkane po drodze w Azji kobiety zapytują jak to sobie radzimy, że ciągle jesteśmy naturalnie piękne niczym Świtezianka o poranku.

O naszej bezdyskusyjnej świeżości decyduje kąpiel (albo jej brak). Z użyciem mydła, szamponu, bieżącej wody w miejscu zwanym łazienką – rarytas. Najczęściej (albo w sumie to jedynie) w dużych miastach gdzie w hostelach, czyli średnio raz na tydzień (czasami więcej, ale ciii:P). A co w międzyczasie? Ano, sprytne i wygimnastykowane z nas kobietki, więc nie ma dla nas problemu by wymyć się przy użyciu butelki z woda. Tylko wtedy rezygnujmy z użycia peelingu gruboziarnistego, maseczki na włosy, balsamu do ciała czy kremu do stop. Wszystkie w/w kosmetyki zastępujemy niezawodnym mydłem, które w zależności od potrzeby może tez służyć jako proszek do prania (jeśli zdecydujemy się już na trud i upranie naszych rzeczy ręcznie, bo akurat hostel, w którym śpimy, jak na złość nie dysponuje pralką. Wtedy pranie zajmuje nam cały dzień, a wyrzynanie ubrań sprawia, że jesteśmy bardziej zmęczone niż po podjazdach w Pamirze). No właśnie, w Pamirze żeby się umyć wystarczyło znaleźć górski potok, zacisnąć zęby (oj zimna woda tam była) i szuru buru brudu nie widać (bo to ze go nie ma to w to już nie wierzę). Raz tez w celu uświęcenia naszych zmęczonych ciał poszłyśmy się odmoczyć w gorących źródłach w Bibi Fatimie. Wszak my nie marnujemy żadnej okazji zażycia kąpieli 🙂

Szczególny nacisk kładziemy na pielęgnację naszych twarzy. Mamy świadomość, że po powrocie noszenie chusty by zakryć spaloną słońcem twarz może być źle odebrane przez nasze społeczeństwo, więc stosujemy kremy z bardzo wysokim filtrem, przywiezione jeszcze z Polski. Bo niestety ale obawiamy się zakupu chińskiego kremu przeciwsłonecznego, gdyż one wybielają. Każda Chinka chce mieć porcelanowy odcień skóry i stosują na potęgę różne specyfiki wybielające. My wolimy jednak trend europejski i być opalanym niż wybielonym jak ś.p. Michael Jackson.

Włosy – czasami zwykle mycie i wyszczotkowanie nie wystarcza, by ukryć odrosty. Nie znając dokładnego terminu przyjazdu do Chengdu Agata nie mogła się umówić na koloryzację do fryzjera więc razem z Anią przez godzinę pomagałyśmy wybrać odpowiedni odcień brązu dla Ogórka stojąc przed półką z chińskimi farbami. Po kolejnej godzinie spędzonej na farbowaniu w hostelowej łazience wyszło modne w poprzednim sezonie ombre. Tylko zamiast koloru brązowego jaki miała pani z pudełka wyszedł miedziany…. o my durne! przecież Chinki maja czarne włosy więc aby otrzymać brązowy kolor muszą je rozjaśnić. I tak Ogórek stal się rudzielcem:)

MUST HAVE!

Jak każda kobieta uwielbiamy modę i zakupy:) I tylko ograniczone miejsce w sakwach sprawia, że nie nabywamy kolejnej pary koszulki na poprawę humoru, bo wczoraj np. poszła dętka. Poza tym mamy nasze ukochane (wtf?:P) outfity rowerowe, w których każda kobieta czuje się… no właśnie. Spodnie z pielucha (zwaną też wkładką, czy po prostu „dupą”). Przede wszystkim liczy się komfort jazdy:) mamy takie same w wersji długiej. Odcień – czarny (w sumie to te spodenki to taka nasza”mala czarna” do wszystkiego i na każdą okazję :P). do tego koszulki z oddychającego i szybkoschnącego materiału (na podjeździe jest mokra, na zjeździe robi się już sucha). Wszystkie takie same, więc po praniu tylko po ilości plam, które zostały na zawsze odróżniamy która jest czyja. No i hit sezonu lato w Azji 2013 na rowerze – nakrycie głowy – czyli niezawodny buff na każdą okazję. Jego wielofunkcyjność sprawia, że nie schodzi z głowy (albo po prostu się już nie odkleja :P). Może być czapką, przepaską, gumką do włosów albo po prostu być na głowie:)

W naszej mobilnej szafie mamy jeszcze „normalne” ubrania. Np. dres, który wieczorem jest pidżamą, a w mieście wyjściowym „ciuchem”.

Przy doborze ubrań przed takim wyjazdem przede wszystkim należy położyć nacisk na funkcjonalność. Więc jeśli jakaś część garderoby przestanie być „fashion” (czyt. nie da się zszyć), to przechodzi recykling i staje się szmatą do czyszczenia łańcucha.

Kobieta na rowerze trzyma się też diety. Pamiętając o zasadach piramidy żywieniowej, smakujemy ciastka popijając je zdrowym napojem mlecznym o smaku orzechowym albo kiwi (na etykiecie żadnego „E” nie widzimy wiec chyba naturalne) po uprzednim zjedzeniu trzech obiadów (nie nasza wina że Chińczycy jedzą na śniadanie ciepłą zupę z makaronem. Przecież nie będziemy tłumaczyć, że chcemy musli z naturalnym odtłuszczonym jogurtem, bo to jest zdrowe).

Po przejechaniu 5000 km zauważyłyśmy, że pojawiły się u nas i mięśnie. Najbardziej zaskoczyły nas te na rękach, bo przecież trzymamy je tylko na kierownicy, więc skąd te bicepsy? No i nasz chód już mało kobiecy, co skrzętnie zauważyły kiedyś chińskie dzieci naśladując prześmiewczo nasz chód – coś jak robot na bujance. A miałyśmy wrócić niczym aniołki z pokazów Victoria Secret.

A gdy jesteśmy już w dużych miastach i odpoczywamy, to niczym prawdziwe kobiety pachnące żelem i szamponem dwa w jednym dla mężczyzn (tak, miałyśmy taki kosmetyk swojego czasu przez przypadek) idziemy na window- shopping, na kawę, na ploteczki. I tylko wtedy z nostalgia w głosie wspominamy naszą garderobę w Polsce (przy okazji obiecuję sobie, że zszyję dziury w moim dresie przy najbliższej okazji…która od Uzbekistanu jeszcze nie nadeszła :P).

Cho na rower!

Kunming! Jechałyśmy, jechałyśmy i w końcu dojechałyśmy! I napisałybyśmy coś więcej o tym mieście, gdyby nie to, że spędziłyśmy tam czas pisząc o wszystkim innym, co do tej pory zobaczyłyśmy.

Podczas pobytu w Pamirze, w Mugabie, spotkałyśmy pewnego Australijczyka. Podróżował już od paru miesięcy i kiedy w końcu dotarł do hostelu, w którym się spotkaliśmy, sam przyznał, że zmęczył się już zwiedzaniem. „E tam!” pomyślałyśmy. „Pewnie od początku był zmęczony wszystkim”. Jednak teraz same tak się poczułyśmy – miałyśmy ochotę odpocząć od odpoczywania (sama nie wierzę, w to, co piszę). Tak się stało, że trafiłyśmy na trzy dni do tutejszej Rowerowni i o tym napiszemy.

Tak się składa, że chińskie rowerownie maja specyficzny klimat. To swoiste miejsca, w których na pewno możesz naprawić rower. (Przy okazji odpowiadamy na pytanie jak sobie radzimy z rowerami podczas podroży: Chiny zanim jeszcze stały się krajem motorów, skuterów i motorowerów, były rajem dla rowerzysty. Tak więc na każdym rogu można spotkać mikroserwis rowerowy w postaci jednoosobowego wszystkowiedzącego miłego starszego pana, który jak tylko zgasi papierosa z chęcią rzuci okiem na Twój jednoślad. Z drugiej strony, młode pokolenie, które jeździ na rowerach, ma już profesjonalne serwisy z wszelkimi dodatkowymi gadżetami- które nas najbardziej zauroczyły). Oprócz tego Rowerownia proponuje całą serię rozrywek: od picia herbaty w sklepie po wspólne wyjazdy zarówno blisko jak i daleko. Takie centrum kultury rowerowej. Jak dostać się do grona rowerzystów? Wystarczy przyjść i wyrazić jakąkolwiek motywację! Nic prostszego! Wiek nie ma znaczenia. Poglądy? Im bardziej rozbieżne, tym lepiej.

Właściciel Rowerowni, w której spędziłyśmy czas, należy do grona ponad 400 osób z samego Kunmingu, które spotykają się regularnie na wyjazdach lub po prostu wpadają pogadać. Jak sam tłumaczył: „Czasami jest tak, że przychodzi ktoś do sklepu i chce kupić rower. Nie ma zielonego pojęcia, jak go naprawić, nie ma z kim pojeździć, nie ma znajomych, którzy mają na to ochotę. Wtedy może dołączyć do naszej grupy i mu pomagamy rozwinąć skrzydła”.

Bierzmy z nich przykład! I cho na rower!

Dziękujemy za cieple przyjecie!

Dobrego nastroju po wyjeździe z miasta nie zepsuło nawet kilkugodzinne szukanie kafejki internetowej, która użyczyłaby nam swoich komputerów. Wielki chiński brat wymaga od każdego okazania dowodu osobistego przed logowaniem do Internetu. Problem w tym, że dowód osobisty musi być chiński…

Picture 005 Picture 004

Raz, dwa, trzy, dzisiaj tutaj śpimy my!

Jeszcze w hostelu w Osz w Kirgistanie wracający z Chin backpakersi ostrzegali nas, ze w państwie środka będzie nam dużo trudniej o nocleg u ludzi, gdyż Chińczycy są dużo bardziej zdystansowani i odnoszą się z rezerwa do obcokrajowców. No i bariera językowa, bo jak wytłumaczyć ze chcemy przenocować „u ciebie na chacie”. Również w hostelu w Kaszgarze – pierwszym przystanku w Chinach po przekroczeniu granicy – inni podróżnicy potwierdzili nasze obawy. Nie ukrywamy ale gościnność jaka nas spotkała w „Stanach” delikatnie rzec ujmując nas rozpieściła wiec przepełnione czarna wizja rozbijania namiotu gdzieś w krzakach przy drodze ruszyłyśmy na podbój Chin. W koncu kto jak kto, ale my sobie rady nie damy?:P

Ku naszemu zaskoczeniu dość szybko wypracowałyśmy sobie system szukania noclegu.
Po prawie 2 miesiącach wożenia w worku namiotu w końcu nadszedł i na niego czas by ujrzał światło dzienne a raczej poświatę księżycową.

Przede wszystkim jak zaczyna się robić zmierzch należy wybrać dobrze „garkuchnie” w mijanej przez nas wiosce – raz żeby nie być głodnym, bo to źle wpływa na nasze nastroje, a dwa żeby się wyspać:) Po zjedzeniu całego ryżu, wypiciu morza zielonej herbaty i wstępnym zaprzyjaźnieniu się z właścicielami (mówimy ze jesteśmy z Polski, pokazujemy nasza trasę i się uśmiechamy, ewentualnie jak się kręcą jakieś dzieci po kuchni to mówimy ze są bardzo ładne – choć nie zawsze tak jest bo często są usmarkane po pas) przystępujemy do ofensywy. Wskazujemy właścicielom garkuchni miejsce które wybrałyśmy spośród miliona innych na nasz nocleg. Po polsku przy akompaniamencie rak pokazujemy ze mamy namiot (jeden, bo często Chińczycy myślą ze każda ma swój, ale to chyba jeszcze byśmy musiały ciągnąc ze sobą przyczepkę) i ze potrzebujemy właśnie tego miejsca by go rozłożyć. Jeśli właściciele nie załapią o co chodzi, to pokazujemy napisane „krzaczki” na kartce, które podobno oznaczają namiot (podobno, bo niektórzy nadal maja problem z odszyfrowaniem o co tym białym chodzi, przecież zjadły polowe moich tygodniowych zapasów). Na wymawianie słowa namiot po chińsku nie mamy co liczyć bo „czomphen” w zależności od prowincji czy napotkanej mniejszości wymawia się za każdym razem z innym akcentem.

Najczęściej jednak wskazane uprzednio przez nas miejsce przed budynkiem jest bezproblemowo akceptowane przez właścicieli garkuchni wiec zanim się rozmyślą szybko rozkładamy namiot. No właśnie przy rozkładaniu namiotu oprócz ludzi przybywających w knajpie towarzyszy nam jeszcze pół wioski, które zdążyło już zauważyć nasza wesołą obecność „na mieście”. Ku rozczarowaniu chińskiej publiki rozkładanie namiotu idzie nam zbyt sprawnie. Dlatego gdy już pierwszy odważny Chińczyk podejdzie i zajrzy do namiotu robią to wszyscy pozostali. Macają nasze karimaty i śpiwory wymieniaj się spostrzeżeniami i zasypują nas gradem pytań – czy się pomieścimy, czy nam wygodnie i czy nie marzniemy. My oczyścicie odpowiadamy na wszystkie pytania zgodnie z prawda – tak Ruda się rozpycha, Ogórek najdłużej się budzi, a ja ku przerażeniu Rudej mylę odgłos chrapania z chrumkaniem świni;) Ot takie wieczorne pogawędki ludzi:) W zależności od naszego zmęczenia publicznie myjemy jeszcze zęby i grzecznie zamykamy się w namiocie czekając aż umilkną ostatnie glosy by moc w spokoju zasnąć. A czasami jeszcze pijemy herbatę z naszymi gospodarzami i oglądamy z nimi chińskie seriale (ostatnio naszym hitem jest serial o Mulan, może dlatego ze rozumiemy fabule?:P)

Czasami śpimy w garkuchniach. Po zgaszeniu świateł na podłodze budzi się drugie nocne życie. A my tylko mamy nadzieje, ze karaluchy nie będą się za bardzo rozpychały i miejsca na podłodze starczy dla nas wszystkich.
Spanie w pomieszczeniach oprócz swojej niezaprzeczalnej zalety w postaci nie rozkładania namiotu, ma tez swoje wady, szczególnie gdy jesteśmy zamykane od zewnątrz roletami – biada jeśli uprzednio nieroztropnie opijemy się herbata a toaleta nie stanowi części knajpy.
Niekiedy nasz wybór noclegowni zaskakuje nas same. Szczególnie rano, gdy wystawiając głowy z namiotu napotykamy kilkanaście wpatrzonych w nas par oczu – no ale rozbijając się przed jedynym sklepem na wsi czego się spodziewałyśmy – biegających pand?

Wiemy tez ze rozbijając namiot wysoko w górach gdzieś na wysokości ok 3000m npm należy wybierać miejsce do spania obok namiotów pasterzy, bo tam na pewno nie będzie wiać w przeciwieństwie do miejsca oddalonego o jedyne 20m. 20 m a robi różnicę:)

No i jeszcze prognoza pogody na noc – śpiąc pod namiotem ważne jest czy będzie padać czy nie. Szczególnie jeśli jest się w regionie gdzie akurat kończy się pora deszczowa. Jeśli lokalna prognoza pogody (patrz Chińczyk) mówi że będzie padać, to robimy smutne miny i czekamy. Czekamy aż Chińczykowi zrobi się tez smutno i powie, że możemy rozłożyć namiot w szopie czy innym garażu. Zauważyłyśmy też, że ludzie bardziej przejmują się losem naszych rowerów niż nami. Bo często zdarza się, że my śpimy w namiocie przed budynkiem, a nasze rowery w budynku…

DSC_3405 ??????????????????????????????? ??????????????????????????????? ??????????????????????????????? ???????????????????????????????

Gimnastyka ciała i języka

Aby zrozumieć w pełni otaczający nas świat musimy komunikować się z ludźmi. Podstawowym przekaźnikiem informacji jest język. Najlepiej także, żeby wysyłany kod docierał do odbiorcy, a ten wysyłał następnie informację zwrotną, że zrozumiał wszystko. Proste i logiczne. Sytuacja idealna, w której dzięki językowi kupowanie jabłka w sklepie zajmuje minutę. Jeżeli jednak będziemy próbowali kupić to jabłko bez używania słów, sytuacja się komplikuje. U nas też się skomplikowała. Jak sobie radzimy z komunikacją w chińskim świecie, w którym nie tylko język, ale także zwyczaje są inne?

Jeżeli pedałujemy po bezdrożach i nie musimy komunikować się z ludźmi, nie robimy tego. Do odbierania rzeczywistości wystarcza nam wzrok. Najpierw wszystkiemu się uważnie przyglądamy. Następnie dokładamy do tego zmysł smaku i zapachu. Potem konsultujemy to ze sobą, mieszamy to wszystko z europejską mentalnością i tym, czego naczytałyśmy się do tej pory i w taki sposób powstają Chiny prawdziwie niechińskie. Potem zdziwione odkrywamy, że myliłyśmy się, a np. wszechobecne mleko jest tak naprawdę napojem o smaku smakowego mleka, kobiety noszą chusty na twarzy w muzułmańskich prowincjach nie z powodu religii, ale żeby się nie opalić za bardzo. Jako, że jesteśmy ciekawskie, to nie poprzestajemy na tym. Wypracowałyśmy metody nawiązywania kontaktu i wymiany informacji, które pewnie niejeden podróżnik z mniejszym lub większym skutkiem stosował w podroży po tym ogromnym kraju.

Na początku nauki podstawowych zwrotów w języku mieszkańców szybko zrozumiałyśmy, że to wcale nam nie pomaga, a jedynie utrudnia porozumienie. W momencie, gdy odpowiemy przypadkowemu zainteresowanemu chińskim „dzień dobry”, następuje lawina pytań (chyba pytań). Wtedy my grzecznie odpowiadamy po angielsku „nie rozumiemy”. Zdziwiony Chińczyk analizuje przez chwile sytuację, po czym wyciąga kartkę i zapisuje swoje chyba pytania. Oczywiście po chińsku. My uparcie – tym razem już po polsku – „nie rozumiemy”. Zdesperowany chiński obywatel nie poddaje się i tym razem próbuje przelać na papier swoje pytania, zapisując je fonetycznie, po łacinie. Przecież musimy zrozumieć! My jednak znowu uparcie kiwamy głową, że nie. Wtedy jeszcze tylko robi nam zdjęcie i smutny odchodzi, czasami mrucząc pod nosem polskie „nie rozumiem”, w nadziei, że to on jednak zrozumie.

Po jakimś czasie zrozumiałyśmy, że językiem uniwersalnym w Chinach jest język pisany. Dzień dobry wypowiedziane w jednej prowincji, w drugiej będzie niezrozumiane. Tak więc z naszym chińskim ograniczyłyśmy się do kilku słów zapisanych na kartce, takich jak: namiot, ryż, makaron. Do czasu…

Zamiast chińskiego, używamy za to bardziej nam znanego polskiego. Jak już wcześniej wspominałyśmy, Chińczycy potrafią nas zaskoczyć znajomością angielskiego. Czasami dojeżdżamy do malutkiej wioski w górach, a tam nagle pojawia się milion osób i mała dziewczynka w roli tłumacza całej wioski. Angielski przydaje się także w przypadku napotkania błyskotliwej osoby, która szybciutko wyciąga smartfona i przy okazji robienia zdjęcia, pogada z nami za pomocą tłumacza. W pozostałych przypadkach używamy języka ojczystego. W ten sposób łatwiej wyrażamy myśli, a ton głosu i mimika są bardziej przekonywujące.

Jednak Chińczyk tego nie rozumie. Tak wiec koniecznie przy tym gestykulujemy. Czasami mam wrażenie, że im bardziej wyginamy ciało, tym szybciej docieramy do rozmówcy. Potrafimy tak wytłumaczyć, gdzie chcemy jechać, że chcemy jeść i zapytać, czy pada deszcz.

Jeśli odbiorca nie zrozumie, wtedy rysujemy. Kalambury służą do pytania o trudniejsze sprawy, jak sklep, wyjazd z miasta, droga nr taki i taki. Jeżeli z przyczyn niewiadomych lub nielogicznych (a takie często bywają, gdy zmęczony upałem Chińczyk nie wyraża chęci współpracy) usłyszymy wszechpotężne „mejo”- czyli nie, nie ma, nie będzie, wtedy stosujemy ulubioną przez nas metodę- metodę przeczekania. Polega ona na długotrwałym i cierpliwym przekonywaniu odbiorcy przy jednoczesnym blokowaniu kolejki oczekujących i jednocześnie spieszących wszędzie do momentu, aż znudzony nami wreszcie odpowie lub zgodzi się na nasza prośbę. Ważnym elementem przy stosowaniu tej metody jest wsparcie ze strony licznej grupy obserwatorów. O to akurat nie musimy się martwic, ponieważ z reguły towarzyszy nam grupa ciekawskich. Siła kolektywu zawsze skutkuje!

Pytając o drogę, koniecznym elementem jest mapa. Pokazujemy palcem na mapie, do jakiego miasta chcemy dojechać a następnie tym samym palcem wskazujemy na lewo i na prawo pytając po polsku oczywiście: dokąd?”

I wszystko pięknie by wychodziło, gdyby nie to, że obowiązki nas przytłaczają. Dlatego po wyjeździe z Emei Shan zaniedbałyśmy mapę i postanowiłyśmy tym razem liczyć na nasz „płynny” chiński. Na południe według naszej mapy, prowadziła jedna droga, wiec tym bardziej uśpiło to naszą czujność. Chińczycy zgodnie potwierdzali kierunek naszej jazdy, a my zadowolone z naszej jakże szybkiej nauki jednego z najtrudniejszych języków, pedałowałyśmy spokojnie. Trochę dziwiło nas, że ruch ustał na drodze, a asfalt zamienił się w betonowe płyty. „To przez to, że droga w górach i kamienie często spadają, ale przecież tutaj tak ładnie”. Dopiero trzeciego dnia meczącego podjazdu, gdy beton zamienił się w polną kamienistą drogę, sprawdziłyśmy gdzie jesteśmy. Okazało się, że wylądowałyśmy u leśników w górach w Liangshan, razem z pandami, niedźwiedziami, w świecie kolorowej mniejszości narodowej Yi. Widocznie zamroczeni grą w karty Chińczycy pokazali nam zła drogę, albo nasz chiński nie jest doskonały i źle wymawiałyśmy nazwy miast. W każdym razie z głębokiego lasu wywiózł nas szczęśliwie ukochany melonik, a my teraz już wiemy, że każdą drogę będziemy sprawdzały 3 razy, a gdy będą za nami krzyczeć „number one”, szybko wracamy do najbliższego miasta. Inaczej czekają nas dodatkowe kilometry – w tym przypadku 200…

DSC_2613

DSC_4303

DSC_4370

Krótka ballada o chińskich kierowcach

Jako że większość naszego czasu spędzamy w trasie, należy w końcu wspomnieć o naszych codziennych towarzyszach – chińskich kierowcach. Jakie może być pierwsze wrażenie przeciętnego obcokrajowca po spotkaniu z nimi? Bardzo konkretne i dosadne, np. „O k…”, „Ja pier…”, czy tez „O ty złamany ch…”. I jeszcze parę innych, które w swym bogactwie podpowiada nam polszczyzna. Ponieważ jednak jesteśmy kobietami, i prędzej nam żaba z ust wyskoczy, niż użyjemy tego typu wyrażeń, postaramy się bardziej obrazowo przybliżyć ten fenomen.

Chińskiego kierowcę, jeszcze zanim się go zobaczy, już słychać. Radosny fakt, ze oto on i jego maszyna znaleźli się na drodze, oznajmia światu donośnym piiiip. Albo raczej piiiip! pibip! piiiiip! pibibibibip! piiiip!. Oczywiście przyzwyczaiłyśmy się do trąbienia już w Stanach, tam jednak trąbnięcie oznaczało zwykle „cześć rowerzystki”. Tu zaś ma tysiące znaczeń, rozpoczynając od „uwaga”, „wchodzę w zakręt”, przez „ha, wyprzedziłem go”, „o nie, wyprzedzi mnie, już ja mu pokażę!”, po „mijam ludzi i psa”, czy tez „olaboga, ludziska, jadę przez wieś”. I jeszcze wiele innych, bo każdy powód jest dobry, żeby sobie zatrąbić.

Podstawowa prawda o chińskich kierowcach, oczywista oczywistość wręcz, jest to, że każdy z nich jest mistrzem świata kierownicy. Do ich numerów popisowych należy wyprzedzanie na trzeciego i czwartego, najlepiej na zakręcie, jazda bez świateł w ciemnym tunelu (ten wariant można doskonale połączyć z wyprzedzaniem), czy tez pod prąd na autostradzie. Nic strasznego, nie takie rzeczy robił chiński kierowca. Wszystko oczywiście przy akompaniamencie trąbienia. I jeszcze ta nutka ryzyka – czy uda się przejechać bliziutko obok rowerzysty, czy może tym razem o niego zahaczy? Tak czy owak, warto go obtrąbić. W miastach na kierowce czeka kolejna gratka – ścieżka rowerowa. Jak tu się oprzeć takiej pokusie? No nijak, więc mknie po niej, z prądem lub pod prąd. Rowery, skutery i riksze pierzchają na boki zgodnie z akceptowanym tu przez wszystkich prawem silniejszego, i tylko te spocone białe rowerzystki coś wykrzykują i próbują kopnąć i uderzyć samochód. Co tu z nimi zrobić? Najlepiej zdjęcie.

Tutaj czas na kolejna chińską specjalność. Otóż każdy Chińczyk jest zapalonym fotografem. Swymi pasjami, wyczynowa jazda i fotografia, lubi zajmować się jednocześnie. Mały przykład z życia wzięty. Jedzie sobie chiński kierowca przez góry i lasy, gdy nagle widzi dwie rowerzystki. I to z Europy. Toż to prawie jak kosmici! Grzechem byłoby nie uwiecznić ich na zdjęciu. Tak więc cofa auto i pstryka mi i Agacie sesję życia. Pali też papierosa, wszytko jednocześnie. W związku z tym nie zauważa, że za samochodem przyczaiła się sprytnie ze swoim rowerem trzecia rowerzystka. Kierowca wjeżdża w rower, ale nie poddaje się, cofa dalej i dalej robi zdjęcia. Gdy Małgosia głośno wyraża swój sprzeciw, z samochodu wyskakuje jeszcze stado innych Chińczyków, i kręcą godny Oscara film „Wkurzona Europejka”. Akcja o mało nie kończy się mordem na Chińczykach.

Czasem bywa tak, że kierowca nie fotografuje sam. Wtedy od strony pasażera z okna wysuwa się łapa. W Stanach taka łapa zwykle po prostu nam machała, raz zdarzyło się nawet, że rzuciła w naszą stronę snickersem. W Chinach łapa zawsze uzbrojona jest w smartfona. Pstryka zdjęcie za zdjęciem, a my żałujemy, że na podjazdach nie możemy pedałować szybciej, dogonić łapę, wyrwać jej smartfona i rzucić go w krzaki.

Oddany swej fotograficznej pasji kierowca lubi tez z piskiem opon zajechać nam drogę, wyskoczyć z kumplami lub rodzina z samochodu i obfotografować nas ze wszystkich stron. Następnie zadowolony odjeżdża, a my plujemy sobie w brodę, że wciąż nie umiemy się przełamać i zażądać jednego juana za jedno foto.

I wiele jeszcze gorzkich słów mogłoby paść pod adresem chińskich kierowców. Jednak w chwilach smutku i rozpaczy, gdy tkwimy w środku niczego, po kilku dniach pedałowania pod górkę po kupie kamieni, i widzimy wypuszczający kupę smrodliwych spalin i donośnie trąbiący melonik (odkryta półciężarówkę, idealną do przewożenia melonów, arbuzów lub trzech rowerów), to wiemy, że nas nie zawiedzie. Bo chiński kierowca też człowiek. A punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, i już po chwili jedziemy ściśnięte w meloniku, potrąbując na wszystko, co napotkamy na swej drodze. A na pożegnanie chętnie zapozujemy do wspólnego zdjęcia.

CSC_4416 DSC_4124