Miasta mają to do siebie, że zawsze zostajemy w nich dłużej, niż planowałyśmy. Rozkosze cywilizacji, takie jak bieżąca woda, restauracje i sklepy, a przede wszystkim możliwość wylegiwania się cały dzień z przerwami na jedzenie, działają na nas jak narkotyk – chcemy więcej i więcej. Nie inaczej było z Kaszgarem, w końcu jednak nadszedł czas, aby ruszyć w dalsza drogę i spotkać się z Małgosią, która czekała na nas w Hotan. Dzieliło nas 500 km – przez pustynie. Po rozważeniu rożnych za i przeciw, oraz upewnieniu się, ze po drodze nie zginiemy z pragnienia, bo jest kilka miast, oaz i stacji benzynowych, postanowiłyśmy zaryzykować. Ruszyłyśmy prosto do rozgrzanego piekła.
Czego, oprócz braku wody bałyśmy się najbardziej? Burzy piaskowej. W związku z tym, zgodnie z wszelkimi prawami Murphy’ego, trafiłyśmy na nią już pierwszego dnia. Po przejechaniu 100 km absolutnego bezludzia trafiłyśmy na straganik z brzoskwiniami. Przysiadłyśmy tu na chwile, dostałyśmy czaju i chleba, i tu dorwała nas burza. Wiatr porozrzucał krzesła, wszystko zasypał piach, na to jeszcze przyszedł deszcz. Niezbyt wymarzona pogoda na pierwsze po kilkudniowej przerwie pedałowanie. Na szczęście nasi przypadkowi gospodarze okazali się dobrymi muzułmanami, zostałyśmy przygarnięte pod dach, a gdy zaszło słońce i Allah poszedł spać, również nakarmione. Tak wiec przeżyłyśmy, hurra!
Po gwarnym Kaszgarce pustynia była innym światem. Dobre miejsce na dumanie. Myśli biegną sobie szeroko, swobodnie, nic ich nie rozprasza. Nie ma tu na czym skupić wzroku, nic nie przyciąga uwagi. W takim miejscu można przeanalizować cale swoje życie i obmyslec tysiąc planów na przyszłość. A potem myśli uciekają gdzieś w przestrzeń, i jedzie się przed siebie z pusta głową, tracąc poczucie czasu.
Można tez zapomnieć o tym, gdzie się jest. O tym, ze to Chiny, przypominają tylko znaki drogowe z literami – krzakami. Mijane miasta wyglądają jak arabskie, oazy ze swoimi glinianymi domkami przypominają Afrykę. Chińczyków jest niedużo (jeszcze!), spotykamy głównie Ujgurów. Nowe miesza się tu ze starym, skutery i tuk – tuki trąbią na wózki, ciągnięte przez konie i osły.
Z Ujgurami mamy problem. Przez to, ze wyglądem, religia czy zachowaniem przypominają mieszkańców poprzednich krajów, są tak samo gościnni i hojni, ciągle się zapominamy i oczekujemy, ze dogadamy się z nimi po rosyjsku. A tu nic. Po raz pierwszy w tej podroży spotykamy się z taka bariera komunikacyjna. Po Stanach, gdzie mogłyśmy zapytać o wszystko, jest to dla nas dość ciężkie. Gdy któregoś dnia minęłyśmy kilkadziesiąt wozów bojowych, jadących w stronę Kaszgaru, aż korciło żeby zaczepić po drodze jakiegoś dziadka i wypytać go, jak to tutaj jest. Niestety, naszych umiejętności ledwo starcza, żeby zapytać się o najprostsze sprawy – gdzie możemy bezpiecznie rozbić namiot, czy po drodze będzie stacja, a jeśli tak – za ile km. Agata osiąga wyżyny kunsztu w mowie ciała, ja wspieram ja rysunkami pomocniczymi, ale o życiu już sobie z tubylcami nie pogadamy. Straszna szkoda, ze patrzymy na ich świat z zewnątrz, niewiele z niego rozumiejąc i nie mogąc do niego wejść.
Dni na pustyni zlewały się nam jeden z drugim – wczesnym rankiem pobudka, w południe poszukiwanie cienia – upal zwala z nóg, i nie jest to bynajmniej przenośnia, jedyne, na co miałyśmy wtedy sile to przewrócić się z jednego boku na drugi i drzemać dalej. Świat ożywał trochę wieczorami – jest Ramadan, wiec życie zaczyna się po zachodzie słońca. W miastach wszyscy wyruszają na jedzenie, na trasie – zatrzymują samochody na poboczu i razem się modlą. I każdy kolejny dzień taki sam. Gdy już myślałyśmy, ze tak będzie zawsze, nagle zrobiło się zielono, i nie przestawało po kilku kilometrach. Niespostrzeżenie dla nas samych wjechałyśmy do Hotan, gdzie czekała stęskniona (tak przynajmniej twierdziła) Małgosia.
A na koniec jeszcze z ciekawostek co u nas – po drodze byłyśmy już brane za Amerykanki, Niemki, Rosjanki i sam Allah wie, kogo jeszcze. Teraz jednak nadszedł czas na coś zupełnie nowego. Otóż jesteśmy brane za ni mniej, ni więcej, a za Pakistanki. Można i tak.