Kirgiski koniec, chiński początek

Każda ręka ma piec palców, ludzie są różni, i różne są kraje. Akurat Kirgistan był dla nas dość pechowy. Po leniwym pobycie w Osz wyjechałyśmy do Dzalalabadu, skuszone opowieściami o tamtejszych gorących źródełkach. I gdy nasz cel był tuz-tuz, i wystarczyło tylko zjechać do miasta z górki, przydarzyło się nam nieszczęście. Na jednym z zakrętów rower Gosi postanowił się wywrócić. Skończyło się na zadrapaniach i obiciach, niestety to w kolanie skutecznie ja unieruchomiło. Zostałyśmy przygarnięte przez przemiła rodzinę, która pozwoliła nam wypoczywać u siebie tak długo, jak tylko chcemy. Tak wiec dwa dni minęły nam na oglądaniu łzawych kazachskich seriali. Dłużej nie dałyśmy rady, wybuchłyby nam głowy. Przesiadłyśmy się wiec z rowerów na ciężarówki, udało się nam w ten sposób zwiedzić jeszcze źródełka w Dzalalabadzie i orzechowe lasy w Arslanbadzie, wypiłyśmy po drodze morze kumysu (nie będziemy za nim tęsknić) i to by było na tyle, jeśli chodzi o Kirgistan. Ruszyłyśmy na Chiny.

Każda z nas miała oczywiście przed wyjazdem jakieś wyobrażenia na ich temat, jednak tak naprawdę były i są one dla nas wielką niewiadomą. We wszystkich mijanych przez nas krajach co jakiś czas przewijał się wątek Chin, aż w końcu te opowieści urosły w naszych oczach do rozmiarów pamirskiej legendy. Legendy o ziemi obiecanej, mlekiem i miodem płynącej. No bo tak. W Uzbekistanie brakuje części rowerowych? Spokojnie, w Chinach będą. Kuchnia tadżycka mało różnorodna? Nie martwcie się dziewczyny, w Chinach zjecie wszystko. W naszym palniku brakuje uszczelki i pluje ogniem na wszystkie strony? Przecież w Chinach dostaniemy je na każdym rogu. I tak ciągle. Dlatego byłyśmy już strasznie ciekawe tego kraju wszelakiej obfitości. Rzucając ostatnie tęskne spojrzenia na kryjący się za ośnieżonymi górami Tadżykistan, opuściłyśmy stary dobry Związek Radziecki, i ruszyłyśmy w Nieznane.

Na granicy kirgiskiej los się do nas uśmiechnął. Spotkałyśmy grupę polskich motocyklistów, za którą podążał samochód z osobistym lekarzem. Niewiele myśląc, za paczkę ciastek sprzedałyśmy im Małgosię. Spotkamy się z nią za kilka dni, i mamy nadzieję, że będzie mogła już żwawo pomykać z nami na rowerze.

Pierwsze spotkanie z Nieznanym nie było łatwe – Chiny wcale nas nie chciały. Przyjechałyśmy na granice po południu, celnicy zabrali nam paszporty i łamanym angielskim wyjaśnili, ze tego dnia już nigdzie dalej nie pojedziemy. Możemy przenocować w przygranicznym hotelu lub rozbić namiot, choćby i na środku drogi. I nie ma dyskusji. Zresztą jak tu dyskutować, rosyjski już się tu nie przyda. Okazało się, ze jakieś 150 km za ta granica jest jeszcze jedna granica z urzędem celnym (komu szkodzą dwie granice, w końcu to kraj obfitości), i prawo wymaga, żeby przekroczyć je obie tego samego dnia. I to jeszcze nie na rowerze. Do tego granice działają wg czasu pekińskiego, który rożni się 2 h od miejscowego, no i przerwy obiadowe. Chaos na całego. W ramach protestu rozpaliłyśmy naszą plującą ogniem kuchenkę tuż koło budki pograniczników, jednak nikt się tym nie przejął i przyszło nam nocować w tym mało urokliwym miejscu. Z samego rana pogranicznicy złapali pierwszy nadjeżdżający samochód, nakazali kierowcy przewieźć nas i rowery do kolejnej granicy, oddali paszporty i z grzecznymi uśmiechami pożegnali. Ruszyłyśmy w Nieznane.

 

1

Reklama

2 uwagi do wpisu “Kirgiski koniec, chiński początek

  1. Pozdrówcie Sambora i ekipię! To już chyba khorogowy zwyczaj, że trafiamy tam bez umawiania się na polskie ekipy podróżnicze 😉
    Trzymamy kciuki za Gosi kolano – w krainie obfitości na pewno znajdziecie nie jedną maść na stłuczenia, tylko nie pytajcie ich z czego wyprodukowana 😉

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s