SMS z Pamiru

„Jesteśmy w Murgabie i miałyśmy ambitny plan uaktualnić naszego bloga wpisem z ostatnich 8 dni. Niestety, ale w weekend jedyny internet jest nieczynny, a w drugim rekomendowanym miejscu będzie, ale… za 10 dni! My jutro jedziemy już dalej, w kierunku Osz. Mamy ponad 2000 km na liczniku, zdobyte 2 przełęcze po ok. 4100 mn.p.m. Wszystko uwiecznione na zdjęciach, ale nie mamy nawet jak wysłać MMSa. Przed nami słynna przełęcz Akbaital. Więcej nowości co u nas przy najbliższym spotkaniu z netem.

Pozdrawiamy z pięknego Pamiru!!!”

SONY DSC

Akcja „Bezpieczny Ogórek”, w kamizelce od taty. Lato 2011

Reklama

XXI wiek wiekiem Badachszanu

Czasami jest tak, ze nic sie nie dzieje. Pedałujemy, zmagamy sie z problemami zwykłego Europejczyka, nie jesteśmy turbo fajne. W południe po prostu leżymy i czekamy aż będzie chłodniej, wieczorami nie jesteśmy rozmowne i zasypiamy nad kolacją. Przegryzamy baraninę i marzymy o naleśnikach ze szpinakiem, myjąc sie w przydrożnym źródełku wspominamy prysznic, chcemy pogadać z kimś po polsku. Ot takie tak zwykłe problemy. I jeszcze te takie, co pewnie dosięgają początkowego podróżnika ze starego kontynentu i nie pisze o nich. Tutejsze tłuste i mięsne jedzenie i pogoda to istne kombo, które może dać popalić każdemu. My zatrzymujemy sie głownie w wioskach i nocujemy u ludzi, wiec jemy razem z nimi. Efekt taki, że co kilka dni leczymy nasze żołądki kaszkami ;).

A czasami trafiamy na ciekawe miejsca i ludzi i jest fajnie. I uczymy się. A czego można się tutaj nauczyć? Można nauczyć się wierzyć w Boga/Bogów. Przez przypadek wypaplałam, że w Polsce ludzie już raczej przestają wierzyć w Boga. Jak tylko skończyłam zdanie, wiedziałam, że popełniłam błąd. Jeden z naszych spotkanych bratanow o mało nie dostał zawału. „Jak tak można?”. Za popełniony błąd dostałam godzinny wykład na temat powstania świata i tego, ze WSZYSTKO, ale to wszystko pochodzi od Boga.

Tadżycy to bardzo tolerancyjny naród. Gdzieś po drodze zadałyśmy pytanie o religie w tym kraju i dostałyśmy piękną odpowiedź, ze każdy musi dojrzeć do tego, w co wierzyć. Ale MUSI wierzyć. Oni mają swojego Allacha i w niego wierzą. A ty masz znaleźć swojego własnego Allacha i tez w niego wierzyć. Bo w cos trzeba. Swoja droga, niedaleko najbardziej gorącego miejsca na ziemi niedaleko Kulob (tak wtedy myślałyśmy, chociaż nie, nie myślałyśmy, bo przy 47 stopniach sie nie myśli) nocowałyśmy u dosyć ortodoksyjnej rodziny. Jeden z ich domowników (a było ich chyba z milion, a później sie okazało ze pól wioski to rodzina ;)) jest wioskowym imamem, więc nic dziwnego. Mimo, ze byłyśmy gośćmi, usadowiono nas razem z kobietami. Następnie cienka zasłonką przedzielono taras i po drugiej stronie zasiedli mężczyźni. Do nas z rzadka zaglądali starsi, pewnie żonaci. Młodsi przechodząc patrzyli w dal, i tylko w oknie i lusterkach ciekawie spoglądali na białe dziwne kobiety. I nie przeszkadzał nawet fakt, ze po rosyjsku najlepiej mówił właśnie jeden z mężczyzn, który nie mógł do nas przyjść. Krzyczał po rosyjsku przez zasłonę do gospodarza (on mógł siedzieć z  nami, no bo jest gospodarzem), który powtarzał nieudolnie co tamten mówił, a potem jeszcze po tadżycku

tłumaczył nasze słowa. Oprócz Allacha, ważną osobistością jest tutaj (a tutaj, to juz w Chorogu), krajowy imam, duchowy przywódca Aga Khan. Dlaczego jest on tak lubiany?

Spacerując po Chorogu trudno nie zauważyć wielkiego napisu na okolicznych górach witającego Imama z okazji jubileuszu zostania Imamem tego właśnie Imama ( uff, juz więcej nie napisze tego słowa ;)). I nic dziwnego! W latach ’90  w całym Tadżykistanie trwała wojna domowa, susze a w Pamirze, z powodu blokady gospodarczej, straszny głód. Po jej zakończeniu nie było tutaj nic. Fundacja tegoż to Aga Khan pomogla odbudować ten region i przywrócić jako taki porządek. Gdybym to przeżyła, to tak samo jak napotkana przez nas dzisiaj kobieta, powiedziałabym z ręką na sercu, ze „zawdzięczam mu wszystko, bo on przyniósł nam jedzenie i uratował od zagłady”. Obok reklamy dla Imama, jest troszkę mniejszy napis dla Prezydenta 😉 Razem przyjechali na jubileusz, wiec trzeba było jemu tez cos napisac. A pisze sie jemu takie reklamy bardzo często, bo jest prezydentem od dawna. W przeciwieństwie jednak do prezydenta w Uzbekistanie, o tutejszym mówią ludzie serdecznie i dobrze. Tez mu zawdzięczają koniec wojny i rozwój gospodarczy, wiec pewnie wygra kolejne i jeszcze kolejne wybory. Legalnie albo nielegalnie. W każdym razie góry przemawiają do miasta słowami Rachmana: „XXI wiek wiekiem Badachszanu” Ile w tym wszystkim prawdy i dobroci, pewnie tylko Allach wie….

I jeszcze link dla ciekawych: http://www.akdn.org

969969_618341628184256_890969846_n 1005054_10200535336360139_911299132_n

Gość w dom, Bóg w dom

Z Duszanbe to tylko rzut beretem, ale nie miałyśmy ochoty jechać dalej. Urzekło nas to miasto na tyle, że spędziłyśmy w nim więcej czasu, niż zamierzałyśmy. Tak na marginesie i z premedytacja :), gdyby ktoś był przypadkiem na ulicy Rudaki (pewnie tam każdy będzie, bo to centrum), w okolicach numeru 38, niech zajrzy do irańskiej knajpki, która się tam mieści. Miejsce niesamowite, jedzenie pyszne, a Pan właściciel opowie niejedna historie ze swojego życia i życia miasta.

Zatrzymałyśmy się starym zwyczajem przy ważniejszym punkcie w wiosce. Tym razem był to punkt medyczny. I takim to sposobem znalazłyśmy się u najmilszej rodziny na świecie. Mama (nie pytajcie o imiona domowników, było ich tak dużo, że już następnego dnia miałyśmy problem z przyporządkowaniem dziecka do odpowiedniej dziewczyny oraz żony do męża) jest sanitariuszką w wiosce, jedna jej córka też. Druga kończy medycynę. Trzecia mieszka w Duszanbe. Najstarszy syn wrócił po 8 latach z Rosji, drugi jeszcze tam jest. Zwykła niezwykła rodzina. Dlaczego? Bo pierwszy raz poczułyśmy się jak w domu, a nie jak goście. Było zabawnie, gwarnie, trochę jak w święta w domu. Dostałyśmy lekcję tańca uzbeckiego, a dwie najmłodsze dziewczyny stwierdziły, że pojadą z nami. A to nowość! Tylko raz, w Uzbekistanie, gdzieś tam w przydrożnej kawiarni, młoda dziewczyna zerkała ukradkiem na nasze rowery a potem przez jej mamę-ciocię-któż to wie- przekazała, że chce z nami w daleki świat. Szybko jednak wróciła do swoich obowiązków. Te dziewczyny spod Duszanbe można by nazwać nieśmiało zbuntowanymi. Miały 18 i 24 lata, nadal chciały się uczyć, o mężach nie myślą wcale. Mimo szczerych chęci, nie mogłyśmy zabrać dziewczyn, no bo jak? One zresztą też raczej nie mogłyby tak zwyczajnie wyjechać. Oprócz ograniczeń wizowych i językowych, dziewczyny po takich wakacjach zagranicznych straciłyby pozycję i możliwość znalezienia męża, czyli tego co najważniejsze wciąż tutaj. Nawet wykształceni i postępowi ludzie uważają, ze po wyjeździe do innego, zachodniego kraju, kobiety schodzą na złą drogę. Skąd to przekonanie? Jednym z głównych przekaźników informacji jest tutaj telewizja. Z własnej krajowej niewiele można się dowiedzieć, bo przecież cenzura. Z zagranicznej dostępne są kanały muzyczne, a tam, jakby nie było, lekkie i
przyjemne teledyski z dziewuszkami na szyjach raperów ( piszę, co widać i słychać ;)). Więc co ma sobie pomyśleć taki chłopak i rodzina, którzy nigdy nie byli zagranicą i do których zagranica przyszła w takiej postaci?
Na nas tez to się odbija w większych miastach. Mężczyźni gwiżdżą na nas i zaczepiają swoim „baby”, bo myślą, że to normalne. Denerwuje nas to permanentnie, ale cóż zrobić? Do swoich, tutejszych dziewczyn tak się nie zwracają, bo nie pozwolą im na to rodzice i otoczenie. Czyli kobiety, które nie mają za bardzo praw tutaj są jednocześnie bardziej szanowane niż te, które są równe mężczyznom… Ciekawe…

Ta sama telewizja powiedziała naszym gospodarzom, że jeden z dwóch tuneli działa, wiec rankiem ruszyłyśmy nowa droga w kierunku Kulob. Do słynnej pamirskiej N41 wrócimy w Qalaikhum. Tymczasem zaliczyłyśmy pierwsze przełęcze i upały takie, ze chciałyśmy zostać tutaj do zimy 🙂

I jeszcze wracając do nowej drogi, to trzeba przyznać, że Tadżykistan w porównaniu do Uzbekistanu, to tygrys Azji środkowej. Budują nowe drogi, tunele, tamy wodne dla regulacji wody. Według informacji od naszych hostów 😉 70 procent wody w Uzbekistanie, to woda od tadżyckiego sąsiada. A że jedni z drugimi się nie lubią, co słyszałyśmy wielokrotnie, to Tadżycy po zakończeniu prac zamkną dopływ wody tym drugim. My mamy politykę gazową, a oni wodną. Pytanie retoryczne, bez czego można żyć dłużej?
I tylko jeden Pan, przy granicy uzbecko-tadżyckiej, powiedział, że Allach nie zwraca uwagi na kraj pochodzenia. To był mądry Pan.

DSC_2755 (Kopiowanie) DSC_2767 (Kopiowanie)

Z daleka widok jest piękny…

– No dobra, to ile macie lat?
-24.
Moja szybka odpowiedz na najczęściej zadawane pytanie. Może głowa mu nie wybuchnie, jak usłyszy taka liczbę. Jesteśmy przecież studentkami. Podróżujemy. Nie mamy rodziny.
– Nie, nie mam rodziny. Jeszcze studiujemy.
Kolejne kłamstwo.
No i dostaje szybka odpowiedz od Ichry:
– No wiesz, ja mam 24 lata i siódemkę dzieci. 5 dziewczynek i 2 chłopców… i jeszcze będzie więcej….
On się uśmiechnął a wtedy mi prawie wybuchła głowa i zamilkłam.
No ni, jedziemy dalej…
Zamknęłam sie w sobie, no bo jak wytłumaczyć wszystkim tutaj nasz stan „single”. Średnie wynagrodzenie tutaj to 100 dolarów, tyle samo wydaja na życie. Skoro można utrzymać balans to przecież można założyć rodzinę. To jest najważniejsze. Jakiś europejczyk chce cos powiedzieć?
Jedziemy…
Złapałyśmy kitajska ciężarówkę ( chińska, obok kamazów tylko takie tutaj jeżdżą), żeby dotrzeć szybciej do Duszanbe. Na marginesie, łapanie stopa  z rowerami tutaj jest  całkiem łatwe. Wystarczy: dojechać na bazar, powiedzieć gdzie chcesz jechać i za ile. Jeśli chcesz płacić, dostaniesz to, co tylko chcesz. Jeśli nie, grupka mężczyzn zbierze sie automatycznie, żeby podumać, ewentualnie wykonać 5 telefonów. Zapytają Cie o stan cywilny i wiek, i na koniec podpowiedzą: przecież można kamazem. I to nas usatysfakcjonowało.
Ale dlaczego nasz stop? Wyjeżdżając z Taszkientu miałyśmy plan dostania sie na granice jeszcze tego samego dnia rano. Pyk myk i Tadżykistan!. Okazało sie, ze musimy nadrobić 40 km po uzbeckiej stronie do granicy dla cudzoziemców ( ach ten Uzbekistan), czyli w sumie w bonusie dostałyśmy 100 km, żeby dostać sie do początkowego celu. W tym momencie nasz pobyt w Pamirze skrócił sie o 1 dzien. Do tego inne przejście, czyli kolejne – 3 dni. Po szybkiej kalkulacji stwierdziłyśmy, ze Korytarz wachanski bardziej na interesuje. I stąd chińska maszyna z Tadżykami. W sumie 6 osób. Można? Można:)
Jedziemy dalej…
-A u was tez są takie brzoskwinie?
– No są…
-A takie góry?
-No nie takie…
-Acha.
I tak cały czas. Całkiem ciekawscy ci Tadżycy.
-A jak sie u was żyje?
– Normalnie…dobrze.
-U nas tez.
Hmmm. U nich tez. Dzień wcześniej spałyśmy w malej wiosce, gdzie żyje sie normalnie, bo jest prąd na stale od tego roku. Gdzieś w Uzbekistanie, w takiej samej malej wiosce, gaz i prąd zima to luksus. Dlatego nasi gospodarze wyjeżdżali zima do pobliskiego miasta, do rodziny. Oni przynajmniej mogli. Ale cicho, o tym nie można mówić.
Ale wracamy do jazdy.
Widok na góry jest  piękny. Z daleka…Takie właśnie góry Ruda nazwala „księżycowymi”. Zobaczymy później, czy z bliska widok jest równie piękny. Tak naprawdę resztę jazdy, (czyli 12h/200km) przespałyśmy. Pierwsze 1300 km i upały zmęczyły nas trochę. Obudził nas kierowca juz w Duszanbe. Pozbierałyśmy sie i dojechałyśmy do centrum. I znowu nam sie udało. Nie planowałyśmy, gdzie będziemy spać. W jakimś sklepie, jakiś bratan szybko pomyślał, wsiadł do samochodu i zaprowadził do hotelu za studenckie pieniądze. Podobno śpi tutaj sportowa kadra tadżycka. Podobno.
A! Jeszcze historia z granicy uzbecko-tadzyckiej.
Okazało się, że nie mamy rejestracji hotelowych, które są wymagane w tym kraju. Dobra, nie okazało sie, wiedziałyśmy o tym doskonale, ale nie chciałyśmy spać w hotelach, tylko gdzieś tam bliżej ludzi. Tak wiec przy trzeciej z czterech bramek kontrolnych, kolejny pogranicznik wziął nasze dokumenty i zniknął. Potem pojawił się sie następny, ważniejszy a po nim najważniejszy.
-Złamałyście prawo.
No nie, znowu. Ale wiemy o tym przecież!
Bardzo subtelnie i dyplomatycznie wspomniał o karze, która nasz czeka. Jednym słowem- łapówka. My za to bardzo subtelnie i mniej dyplomatycznie wzięłyśmy Pana na litość i przeczekanie. I udało się.
W tych krajach wszystko można dogadać, załatwić. Trzeba tylko nauczyć sie cierpliwości. Bo ludzie tutaj potrafią być naprawdę cierpliwi. W tej samej wiosce, w której juz jest prąd na stale, większość mężczyzn wyjeżdża do Rosji, do pracy. Kobiety Czekaja cierpliwie. Nasza gospodyni czekała 8 lat.

Dobranoc, pchły na noc! Idziemy spać.

DSC_2725

To SUM up

Uzbekistan juz prawie za nami. Przydałoby sie wiec jakieś podsumowanie. Statystki mówią, ze przejechałyśmy ponad 1000 km po drogach uzbeckich. Z Taszkientu do Samarkandy, Buchary i z powrotem. Wypiłyśmy miliony litrów wody, temperatura sięgała 40 stopni, poznałyśmy kilka przemiłych rodzin, które nas przenocowały, nauczyłyśmy sie jakichś 5 słów po uzbecku.

Tylko trudno cos napisać więcej o kraju, w którym sie jest 3 tygodnie. Postaram się.
Wszyscy nas straszyli, ze Uzbekistan zły i mamy być czujne na każdym kroku tutaj jest tylko dziwnie, można by rzec. Uzbekistan to kraj dwóch języków (uzbecki i rosyjski nieoficjalnie), dwóch walut (sum jest oficjalny, ale dolar rządzi), przy 3 kursach tej zagranicznej waluty (bankowy, bazarowy, giełdowy), jednego twardego systemu i dwóch płaszczyzn życia. Tej oficjalnej i nieoficjalnej.
To tak jak u nas 30 lat temu. Tyle tylko, ze 30 lat temu u nich było chyba lepiej. No tak, dziwne to jakieś…To takie przeciwieństwo do naszego europejskiego punktu widzenia. Tutaj raczej nic nie można a u nas niby wszystko. Z drugiej strony jednak, w tym nieoficjalnym życiu można wszystko. Tylko trzeba trochę pokombinować. Hmmm… u nas raczej tak sie nie da. Dobrze czy źle?
To tez świat, w którym żyją ludzie z czasu sojuszu i tego nowego, „lepszego”. Jakby nie było. my nie rozumiemy nic po uzbecku. Po rosyjsku natomiast możemy rozmawiać tylko ze starszymi. którzy musieli uczyć sie rosyjskiego. Oni tez są bardziej ciekawi świata. Ci młodzi, którzy powinni być gniewnymi, jacyś tacy niezainteresowani niczym. No ale skąd inspiracje do poszerzania horyzontów, skoro wiza do Europy kosztuje 15 tys. i to nie sum, ale dolarów.
Czas leci trochę wolniej tutaj, wszystko jakby swoje miejsce, nikt nie zadaje zbędnych pytań. No raczej nikt nie może zadawać zbędnych pytań. Jak co trzeba zrobić, to sie zrobi.

Wyskoczyłyśmy z naszego europejskiego uporządkowanego kosmosu w sam środek Uzbekistanu, państwa albo raczej stanu umysłu.
No nie ogarniamy….
Tymczasem czas na góry tadżyckie- a sami Uzbecy mówią, ze tam dziwnie….

DSC_2607

Gorączka w Bucharze

Kolejny punkt na naszej mapie odhaczony. Buchara. Wiedziałyśmy, że będzie gorąco, ale że aż tak… A wg tubylców będzie jeszcze cieplej w sezonie, który dopiero ma sie rozpocząć. A póki, co to rozpoczęły się w Uzbekistanie kanikuły, czyli wakacje. (Pozdrawiamy wszystkich, co pracują, bo u nas wakacje, już od 2 tygodni: Novoferm, Frapo;)) ale do rzeczy. Jak już zrobiło się znośnie chłodniej to przepłynęłyśmy razem z innymi turystami z Europy Zachodniej przyodzianych w kolonialne stroje i kapelusze szlakiem turystycznym, tzw. Silk Road. Czyli dla leniwych. Nie wystarczyło. Zboczyłyśmy z jedynej głównej ulicy w poszukiwaniu samsy z kartoszką i trafiłyśmy do galerii prowadzonej przez Irańczyka. I tak dowiedziałyśmy się, że Buchara jest polska;) bo żołnierze armii gen. Andersa pozostawili po sobie małe niespodzianki i tak o to mamy mniejszość polską w Bucharze. Był też kręcony tutaj Faraon (dla zainteresowanych odsyłamy do obejrzenia filmu), a nasz fotograf nie jedną szklankę wódki wychylił z Leonem Niemczykiem, co ma udokumentowane na zdjęciach (ach ci młodzi gniewni). Dzięki naszemu fotografowi odwiedziłyśmy miejsca, gdzie turysta już nie zagląda i zjadłyśmy w końcu arbuza;) jupi!;) a wszystko co dobre sie kończy i uciekamy z leniwej Buchary z powrotem do Taszkientu tą sama droga więc będzie nudno. Chociaż kto wie co sie zdarzy po drodze i ile dętek przebijemy 😉

1 2 3 4

Manty z Samarkandy

Ciasto:
mąka (tzw. wyzszyj sort), sól, zimna woda, jajko (wszystko na oko)

Farsz:
Sól, pieprz czarny, kminek (przyprawy w ilości ok. pół łyżki, soli 1,5 łyżki), mięso
wołowe (0,5 kg), słonina barania (0,5 kg), cebula (1,5 kg)

Przygotowanie:

Ciasto:
zmieszać wszystkie składniki i następnie ugnieść ciasto tak żeby miało konsystencję twardą (coś jak ciasto na pierogi), uformować w długie paski i następnie pokroić tak jak pierogi leniwe. Wrzucić do siatki, zawinąć i włożyć do lodówki na kilka godzin.

W miedzy czasie zrobić farsz – pokroić drobno cebulę, dodać przyprawy i wszystko jeszcze raz posiekać. Dodać pokrojone w kostkę mięso i wymieszać.
Po wyjęciu ciasta z lodówki, rozwałkować je na cienkie, okrągłe placki. Nakładać do środka farsz (ok. 1 łyżki) i zawijać w stożek na okrągło (pani, która nam to pokazywała, robi to od 25 lat).
Manty gotować na parze ok. 30 minut, wcześniej ułożywszy je na posmarowanym tłuszczem sitku. Podaje sie razem ze śmietaną i pikantnym sosem pomidorowym. Porcja na 1 os: 4 manty.
Można pakuszac!

1 2

Pierwsze koty za płoty

„Pierwsze koty za płoty”, czyli trasa Taszkient-Samarkanda

Po naszych przygodach w stolicy spakowałyśmy sumki i wyruszyłyśmy w stronę słońca, czyli  Samarkandy. Oj, ciężki to był początek. Niby płasko i droga dobra, ale jak gorąco! No ale nic, pojechałyśmy… Pierwsze 320 km według Gosi licznika w 40 stopniach i pod wiatr-done! Sukces taki, że nie zgubiłyśmy sie ani razu a ludzie bardziej sie o nas martwią niż my same. Powszechne zainteresowanie wzbudza moja karimata 🙂 oraz nasze latarki:) udajemy także Ukrainki i mówimy po rosyjsku i jest łatwiej! Backpakersi maja ciężki żywot w tym kraju, jeśli nie znają rosyjskiego-Uzbecy są przemili, ale ich ceny rosną proporcjonalnie do położenia geograficznego-im dalej na zachód, tym drożej… Po drodze spałyśmy w przydrożnych kawiarniach i w domach Uzbeków. Dobrze jest! I nawet na razie nie przeszkadza nam fakt, że granica z Tadżykistanem, którą chciałyśmy przekraczać, jest zamknięta. Zajmiemy sie tym później-najpierw Samarkanda i Buchara 🙂

No to fru!

Tak jakoś wyszło, że wszystko wyszło. Prawie.
Najpierw dojazd do Warszawy. Szybkie bieganie i pakowanie rowerów, łapiemy autobus do Rygi. Przesiadka w Wilnie, przenoszenie sakw, pakowanie, jedziemy do Rygi. No! udało się ! Jesteśmy w Rydze. Składamy
rowery i jedziemy się wyspać. Później samolot. Lądowanie i jesteśmy!
Wita nas pogoda i pełno ciekawych ludzi.Uff! No i pierwszy problem. Zerwany hamulec i połamane obudowy i części od rowerów….grrrrrrrrrr no pięknie się zaczyna. Ale nic, trzeba się ogarnąć. Ze smutnymi minami jedziemy do miasta do hostelu, a później zaczynamy poszukiwania kogoś kto pomoże nam poskładać wszystko w jedną całość.

I znow miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo znalazłyśmy najlepszy i jedyny serwis rowerowy w Taszkiencie, który zna sie na hamulcach hydraulicznych. Przy okazji dowiedziałyśmy się także, że hamulce hydrauliczne do samochodu nie działają tak samo jak te od roweru…o my ignorantki!

Oczywiście przez przypadek spotkałyśmy chłopaków, którzy pomogli nam we wszystkim. Mało tego, zaproponowali wyjazd w góry…Więc co zrobiłyśmy? Pojechałyśmy! Kizil suu to góry, gdzie nie trafia żaden nie tylko turysta ale też rzadko kto z Uzbekow. Dlaczego? Jak się później okazało, to strefa przygraniczna. A uświadomili nam to przygranicznicy, którzy nas zabrali stamtąd na najbliższy posterunek. Przecież złamaliśmy prawo… Skończyło się na dużej dawce adrenaliny i wywiezieniu nas 30 km w góry.

Oczywiście zostałyśmy spisane i pouczono nas o tym jak bezmyślnie złamałyśmy prawo. Chłopacy wyjaśnili, że jesteśmy gośćmi i jakoś poszło. Cała przygoda skończyła się dodatkowymi kilometrami po bezdrożach, żeby wrócić do Taszkientu oraz rozczarowaniem, że nie mogliśmy zjechać z góry, na którą wspinaliśmy się poprzedniego dnia. Warto było!

DSC_2300 (1024x680) DSC_2284 (1024x680) DSC_2280 (1024x680) DSC_2256 (1024x680) DSC_2254 (1024x680) DSC_2250 (1024x680) DSC_2248 (1024x680)

3…2…1…

Jest piękny majowy wieczór, siedzimy na tarasie, przy blasku zachodzącego słońca popijając zimne drinki i wspominamy nasze ostatnie dwa tygodnie przygotowań. W powietrzu unosi się zapach wiosny…to będzie piękna wiosna…hmm…. Spakowane sakwy czekają tylko, aż wybije godzina zero, w której wsiądziemy do samolotu a potem już tylko pojedziemy w siną dal….

Hmmm… no nie. Jest trochę inaczej ale cofnijmy się jednak o dwa tygodnie … i zobaczmy jak to wyglądało…

Zaczniemy od Majówki.

Plan był taki: jeździć na rowerze. Daleko, często, dużo, razem.

I prawie wszystko udało się zrobić. Tyle tylko, że plan wspólnej Majówki na kaszubskiej ziemii postanowiłyśmy nieco zmodyfikować i każda spędziła ją osobno – w swoich rodzinnych stronach. Z Małgosią kręciłyśmy kółkiem (brzmi sportowo, co nie?) po Wielkopolsce a dla lokalnych patriotów z Kaszub mamy krótką relację z małych podróży Rudej. Wygrała Ruda, bo u nas Majówkę można by było nazwać Deszczówką 😛 a że system uczy nas pozytywnego myślenia, będzie słonecznie:

Ruda przed wyprawą zwolniła się z pracy, więc czasu na rowerowe wycieczki miała mnóstwo. Cały kwiecień hasała po pomorskich lasach, ćwicząc kondycję (aczkolwiek wciąż boi się, że to za mało, i po pierwszym dniu jazdy w słońcu i z pełnym obciążeniem zacznie płakać, że ma dość i chce wracać do Polski do pracy).

Pomorze pełne jest urokliwych ścieżek rowerowych (z których wiele, nie wiedzieć czemu, w ostatnim czasie zostało poprzerabiane na ścieżki konne, chociaż jako żywo, żadnego konia nikt tam nigdy nie widział. Natknąć się można za to na lisa, zająca, bociana, czy też owcę). W majówkę postanowiła zadbać nie tylko o swoją formę, ale też rodziców. Trasa niezbyt męcząca, w końcu rodzice swoje lata już mają, ale bardzo przyjemna. Start oczywiście z Lęborka, na drodze wylotowej na Gdańsk – tu gratka dla miłośników fast foodów – przy trasie mieści się zakład Farm Frites, który zaopatruje we frytki wszystkie Mc Donald’sy w Polsce, roztaczając przy tym na całe miasto frytkowe aromaty. Dalej trasa wiodła przez Lubowidz – we wsi jest duże jezioro, które niestety lata świetności i popularności ma już dawno za sobą, a żal! Przy wyjeździe z Lubowidza nastąpiło niecodzienne spotkanie – z lasu wyłoniło się nagle wielkie stado owiec. Prawdziwy przedsmak Azji Centralnej! Dalej trasa wiodła przez Godętowo, Łęczyce i Kisewo. Górki i dołki, zjazdy i podjazdy, i dużo piachu. Za to w pobliskim Wilkowie moc atrakcji – mieści się tam najdłuższa deska (!) świata, oraz najdłuższa hulajnoga świata. Wszystko wpisane do księgi rekordów Guinessa. A jakby tego było mało, okazjonalnie warzona tam jest największa polewka rybna świata! Wiadomo, Pomorze jest najlepsze na świecie!

Rower spisywał się doskonale, wszystkie górki pokonywał bez problemu, więc wszystko wskazuje na to, że w Azji też nie zawiedzie. Kross zdał polski test Rudej na 5.

I jeszcze zdjęcia- o tak!

Więc są owce:

IMG_4415

jest deska:

IMG_4432

i Ruda:

IMG_4430

Ostatni tydzień przed wyjazdem upłynął pod znakiem zasady: małe podróże- małe przygotowania, duże podróże-duże przygotowania.

I wyglądało to tak:

Sprawdzić jeszcze raz wszystko, przygotować wszystko, zrobić wszystko, spotkać wszystkich. Generalnie naginać czasoprzestrzeń do granic możliwości według zasady „Polak potrafi” albo „Orzeł może”. Zrobić.

Czyli oszalałyśmy. Czy macie takie uczucie, że nieważne jak wcześnie zaczniecie realizować plan, to i tak kilka dni przed jego ostateczną realizacją nagle spada z nieba deszcz kamieni, który niszczy wszystko? i nagle okazuje się, że jest jeszcze miliard rzeczy, które trzeba załatwić? A potem ostatniego dnia wszystko układa się w całość a wy siadacie, uśmiechacie się do siebie i w duchu mówicie: yes yes yes yes…. No to my właśnie tak miałyśmy. Jeszcze dzisiaj w południe pedałowałam po nasze ciuchy na koniec miasta, Małgosia kupowała opony w sklepie a Ruda szukała telefonu.

A teraz piję ciepłą herbatę, pada deszcz i jeszcze w Polsce czekam na jutro… Bo jutro wymeldujemy się stąd i zacznie się nasza przygoda 🙂 i chyba wszystko wzięłyśmy….chociaż nie będę  oszukiwać- nie wzięłyśmy i nie weźmiemy. Bo nie.

A co jest w naszych sakwach?

428591_159634547550082_1330336313_n